Dziś będzie krótko i trochę filmowo. Nie napiszę wam jednak, że Idę „przeziewałem”. Nie napiszę również, że film o 50 twarzach jest gorszy niż książka, o tych samych 50 twarzach. O nie! Napiszę o komediach, których ostatnimi czasy staram się unikać. Za wyjątkiem filmów francuskich (przede wszystkim Dany’ego Boona), niewiele komediowych produkcji do mnie bowiem przemawia. Jest jednak jeden, nie najnowszy, ale za to chlubny wyjątek od reguły. W konsekwencji doprowadzi mnie on do kebaba, który zlokalizowano z kolei gdzieś w odległej galaktyce…
Jeśli ktoś z was oglądał film „Człowiek który gapił się na kozy” to pamięta pewnie scenę, w której George Clooney wjechał w jeden jedyny głaz na pustyni. Ewan McGregor słusznie zauważył, że „reszta pustyni była wolna”. Od razu wiedziałem, że ta scena na zawsze znajdzie się w pierwszej dziesiątce ulubionych scen filmowych mojego prywatnego rankingu. A trzeba wam wiedzieć, że mam na liście takie klasyki, jak choćby pustynna akcja asów wywiadu z „Operacji Samum”, finałowy dialog z pierwszej części „Psów” czy upadek imperatora z „Powrotu Jedi”. Dlaczego wobec tego znalazła się w nim scena z dosyć kontrowersyjnej komedii? Bo jest życiowa. Przytoczona historia mocno kojarzy mi się z polskim podejściem do biznesu, który często powstaje w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. Nie omija to także gastronomii.
Ostatnio w moje ręce trafiła ulotka restauracji Tahini, która dumnie głosi, że jako jedna z nielicznych w Polsce serwuje klientom oryginalne arabskie dania. Zanim opiszę wam moją przygodę z tym, nieco buńczucznie się promującym przybytkiem, muszę wprowadzić trochę nastroju. Usiądźcie więc wygodnie i wyobraźcie sobie miejsce, w którym za żadne skarby nie powinna powstać restauracja arabska. Musi to być miejsce, które wymyka się wszelkim schematom, a jego otoczenie absolutnie wyklucza obecność rentownej bliskowschodniej jadłodajni. Tak sądziłem. Również wy pomyśleliście o Borku. Tahini mieści się w rejonie trudno dostępnym. Nie dość, że ulica Zdunów znajduje się (delikatnie rzecz ujmując) poza głównymi szlakami miasta, to jeszcze sam lokal został umiejscowiony w ostatnim bloku, który niecnie ukryto przed oczami głodnych gości. Aby do niego trafić musicie dojrzeć niewidoczny znak przy drodze i śmiało wjechać w ślepą uliczkę, która – na logikę – nie powinna doprowadzić was do numeru 18b.
Z premedytacją przestałem używać słowa „restauracja”, a przeszedłem na bardziej ogólne, ale jeszcze niezbyt protekcjonalne określenie „lokal”. Jedyną rzeczą, jaka łączy Tahini z restauracją jest fakt, że można tam coś zjeść i da się to zrobić na siedząco. To mniej więcej tyle. Poza trzema stolikami i kilkoma krzesłami miejsce wygląda jak zaplecze piekarni, która akurat jest w trakcie wysyłania świeżej, porannej porcji pieczywa. Jest plastikowo, metalowo i bemarowo. Obsługę stanowi dosyć sympatyczny jegomość, który poza robieniem kebabów dla niespodziewanych gości wewnątrz lokalu, realizuje też zamówienia „na wynos”. Te zamówienia chyba zresztą ratują bar, bo mój Kebab Szefa z jagnięciną w chlebku arabskim nie odstawał poziomem od tych kilku lepszych „kebabowni” pod Wawelem. Owszem, nie było to takie mięso, jak serwuje La Marsa. Nie było też dodatków i przypraw, które kiedyś mogliście znaleźć tylko w Sami Am Am. Była jednak jagnięcina, która już na starcie nokautuje te wołowo-drobiowe przybytki, otaczające zewsząd świętą trójcę szewskich dyskotek.
Do mięsa w Tahini dostaniecie jeszcze całkiem sporo warzyw, a za niewielką dopłatą możecie nawet podwoić ich ilość. Cena raczej standardowa za tego typu danie: 14,50. W menu figuruje również kilka pozycji, aspirujących do miana kuchni arabskiej. Jest to wszędobylska Shoarma z jagnięciną czy Arabskie szaszłyki shish taouk. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję spróbować, napiszcie jak wrażenia. Ja o Tahini będę pamiętał przede wszystkim wtedy, kiedy akurat zaplanuję zamówienie czegoś z dowozem. Dzieje się to zwykle wtedy, kiedy akurat mam kaca i jest mi już na prawdę wszystko jedno.