Drugą część relacji z wycieczki po Półwyspie Indochińskim opatrzyłem nieco prowokacyjnym zdjęciem. Po pierwsze trzeba walczyć o liczbę odsłon, a po drugie chciałem żeby było kontrowersyjnie, o co w obecnej sytuacji społecznej i politycznej coraz trudniej.
Było nas w tej Azji sztuk cztery. Odwiedziliśmy dwa kraje i spośród całej czwórki byłem jedynym, któremu bardziej od Tajlandii podobała się Kambodża. Jest bowiem w tym byłym Syjamie spora dawka komercji, która śmieszy, tumani, przestrasza. Kraj sąsiedni wydaje się z kolei znacznie bardziej tradycyjny, choć oczywiście wrażenie może być spotęgowane sporym zacofaniem w stosunku do większej i bogatszej Tajlandii. Podobnie jest z khmerskim jedzeniem, które chochlami czerpie z dorobku sąsiadów, dokładając jednak ciut od siebie.
Jeśli ktoś pokazałby wam menu przeciętnego lokalu z Phnom Penh, zestawiając je z podobnym przybytkiem z Bangkoku, znaleźlibyście niewiele różnic. Jest oczywiście jedno danie – wytrych, które kuchnię khmerską odróżnia od tajskiej, czyli wszechobecny Amok. Możecie go zjeść w kilku wersjach: z rybą, z krewetkami, z kurczakiem, z wołowiną, z tofu, z wieprzowiną. W każdej przybiera podobną formę nieciekawie wyglądającej żółtej papki ze śmietanki kokosowej i galangalu, umieszczonej w liściu bananowca (jeśli kucharzowi akurat się chce). Danie wcale nie jest ostre, jak zresztą cała kuchnia z Kambodży, nie jest również przesadnie aromatyczne, jak peleton tajskiej konkurencji. W znaczący sposób odróżnia się jednak od tego, co możecie zjeść w Tajlandii i dlatego Amok znalazł się na szczycie listy powakacyjnych potraw, które chciałbym zrealizować w domowym zaciszu.
Jeszcze dziwniejszym khmerskim specjałem jest niewinna zupa słodko-kwaśna Samlar Machu Yuan. Również możecie ją zjeść z dowolną wkładką rybną lub mięsną. Trzeba jednak pamiętać, że słodkość uzyskuje się poprzez ananasa, którego możecie wyłowić z dosyć mętnego wywaru rybnego, o lekko kwaśnym posmaku. Poza rzeczoną wkładką w zupie spotkacie jeszcze warzywa, nieco chilli i jajko w formie, jaką znamy z ostro-kwaśnej zupy z chińskich barów nad Wisłą. Jadłem tę zupę prawie miesiąc temu i nadal nie mogę się zdecydować czy mi ona smakowała czy nie.
Dalej będzie już mniej egzotycznie, a co za tym idzie zjadliwie. Lok Lak to danie, które powinno spodobać się każdemu wielbicielowi wspomnianych chińskich barów. Ogranicza się ono do marynowanej wieprzowiny, krótko smażonej w woku i podanej na sałacie ze świeżymi warzywami i jajkiem sadzonym.
Jeśli chcecie z kolei poznać nieco mniej oficjalną stronę khmerskiej kuchni miejscowi zapraszają na Night Market, który z premedytacją piszę z wielkiej litery i po angielsku, żeby nie zmylić mniej zorientowanych. Kiedyś te miejsca z pewnością charakteryzowały się szeroko rozwiniętym handlem, a dziś brylują w dostarczaniu szybkich przekąsek, które klienci sami wybierają ze stołów i umieszczają w plastikowym koszyczku. Następnie ten koszyk wręczany jest właścicielce straganu, a ona podsumowuje należności i – w razie potrzeby – umieszcza niektóre dania w woku, celem podgrzania. Najczęściej spotkacie na takim targu panierowane krewetki, owoce morza i sajgonki (czy jak chce cały świat spring rollsy) w wersji świeżej, nie smażonej.
Dla osób szukających dań kuchni europejskiej z pomocą przyjdzie khmerskie barbecue. To otwarte bary, serwujące najróżniejsze dania z grilla, najczęściej w formie małych szaszłyków (przypominających trochę greckie souvlaki). W tych przybytkach znajdziecie także piwo sprzedawane na dzbanki lub wieże, możecie za to nie znaleźć kelnera władającego angielskim.
Żeby było oryginalnie przejdę teraz do śniadania: Kuy teav to tradycyjne danie śniadaniowe, które w Polsce uznane byłoby z pewnością za niedzielny posiłek rodzinny. Intensywny bulion wieprzowy serwowany z makaronem ryżowym, sałatą, warzywami i mięsem, które akurat kucharzowi się nawinie. Podobnie do większości azjatyckich bulionów możecie sobie go sami doprawić za pomocą limonki, chilli i czosnku. Zjedzenie gigantycznej porcji takiej zupy trwa dosyć długo ale radości z tym co nie miara, o czym nie omieszkałem poinformować was na moim FB.
Z pozostałych ciekawostek kulinarnych Kambodży warto wspomnieć o wysokim spożyciu węży i tarantul, które widziałem wyłącznie na straganach dla turystów w Siem Reap. Nie wyglądały na najświeższe więc tym razem darowaliśmy sobie dalekowschodnie eksperymenty kulinarne. Te ostatnie są zresztą spożywane od niedawna, a zaczęło się od uciekinierów, którzy w okolicznych dżunglach kryli się przed Czerwonymi Khmerami mniej więcej w połowie lat siedemdziesiątych. Możecie też skorzystać z luki w lokalnym prawie, które zezwala na stosowanie marihuany jako przyprawy, dzięki czemu każdą khmerską pizzę możecie (bez dodatkowej dopłaty) zamówić w wersji „happy”. Resztę dopisuje życie, bądź wy sami.
Na koniec kilka informacji praktycznych w punktach:
- W Kambodży płacicie w dolarach amerykańskich ale wyłącznie w banknotach;
- Piwo w barze kosztuje średnio 0,5 dolara, co oznacza, że: albo dacie napiwek, albo dostaniecie resztę w lokalnych drobnych, albo wypijecie od razu dwa;
- Amok w średniej klasy lokalu kosztuje około 3 dolarów wraz z solidną porcją ryżu;
- Jedno danie na Night Markecie zjecie za 0,5 dolara więc znów lepiej skonsumować od razu dwa;
- Whisky marki Mekong kupicie w lokalnych sklepach spożywczych, a cena za 0,7l waha się od 2 do 5 dolarów.