Jeśli chodzi o rzeczoną kulinarną bezpretensjonalność, w Polsce nie jest najlepiej. „Domowe pierogi”, „Bigos jak u mamy” czy „Żurek tradycyjny” w cenie od 20 zł za porcję aż się proszą, aby wylądować na głowie tych, którzy takie pozycje wprowadzają do menu. U mamy zwykło się jeść dobrze i za darmo. W domu dobrze, dużo i tanio. W polskich restauracjach nowej fali je się zwyczajnie i drogo. Płacimy za tytuł w menu, nastroszonego jak paw kelnera i kiełbasy wiszące przy wejściu (czasem się zastanawiam, czy te wszystkie jadalne ozdóbki z restauracyjnych sal w końcu trafią na czyjś talerz…). Turyści się nabiorą, bo przecież nie każdy używa przewodnika Lonely Planet. Nas to irytuje. Mnie to irytuje.
Jeszcze gorzej jest z kuchnią międzynarodową. Każda pizzeria, na każdym rogu, pod każdym blokiem z wielkiej płyty, oferuje Polakom „włoską pizzę”, a jeszcze lepiej „prawdziwą włoską pizzę”, a najlepiej „prawdziwą włoską pizzę XXL”. Polskie zapiekanki na cieście drożdżowym, na które zresztą często mam ochotę, z daniem włoskim wspólnego mają niewiele. Owszem, dodatki rzucamy na ciasto i zapiekamy. Idąc tym tropem idea Poloneza mocno przypominała BMW – karoseria na koła i lejemy benzynę. Całość jest jednak przykryta pięknie brzmiącą i jakże odkrywczą nazwą w stylu: „Capri”, „Piccolo”, „Parma”, „Roma”, „Vesuvio”. Niedługo włoskich nazw geograficznych zabraknie i dopiero polscy restauratorzy będą mięli zgryz.
Kebab to historia nieco inna. Przyszedł w dobrej wierze, my go zaakceptowaliśmy i przerobiliśmy tak, żeby pasował konsumentom i sprzedawcom. Ci pierwsi mają swojsko, bo z kurczakiem i ogórkiem kiszonym, a ci drudzy cieszą się, bo na mięso wydają mniej i dodatkami przejmować się nie trzeba. Wystarczy spotkać się z panem Cashem albo z panem Carry, czego niegdyś żądała rozwścieczona klientka marketu Makro. Sami Am Am nie jest projektem epokowym. W gruncie rzeczy to banalnie prosta idea serwowania dań kuchni bliskowschodniej, którym niewiele brakuje do oryginału. I choć malutki lokalik na Św. Wawrzyńca irytuje powolną obsługą, tłokiem i ciągłymi kolejkami, to jednak chce się tam wracać. Podają tam bowiem świetne i autentyczne jedzenie, a to w gruncie rzeczy chodzi. Szczególnie w tej specyficznej, arabskiej kuchni.
Do rzeczy. Na pierwszy rzut oka lokalik wygląda tak, że wołami by mnie tam nie zaciągnęli. Małe to takie, z wyjątkowo nieciekawym szyldem i wystrojem mocno kontrowersyjnym. Baru obitego panelami podłogowymi jako żywo nie widziałem. Z początku wydaje się, że jesteśmy w kolejnej krakowskiej kebabiarni. I to takiej z niższej półki. Rzut oka na menu, rzut oka na składniki w miskach i już wiadomo: nie, nie jesteśmy!
W Sami Am Am zjecie takiego Kebaba, jakiego do tej pory znaleźć można było najbliżej w Berlinie. Kiedyś w Galerii Krakowskiej był taki bar, który dobrze z kebabami zaczął, a później wciąż pikował, pikował i pikował, aby wreszcie z hukiem uderzyć w ziemię. Sami Am Am postanowiłem więc sprawdzić, dać im kilka miesięcy, bo wiele było przybytków startujących z wysokiego C. Rozpędzić już się jednak nie zdołały. Oni jednak trzymają poziom. Dania obiadowe również przyciągają. Jakością i ceną. Najlepszego w Krakowie Falafela zjecie za 13 zł. Do licha, w zestawie jest prawdziwy Hummus! Mamy też Kofte, które nie wygląda tak, jak zapamiętałem je z Turcji. Smakuje jednak podobnie, bo to przecież dobrze przyprawione mięso, a jego forma jest mniej znaczącym szczegółem. Dla mniej głodnych jest Manakish, który z pewną rezerwą można nazwać „bliskowschodnią pizzą”. Cena bodaj 10 zł. Desery są różne, a menu zależy od dnia. Przygotujcie się jednak na typową dla tamtych stron bombę z sacharozą. Za 5 zł.
Zmierzając nieuchronnie do końca przyznaję Sami Am Am moją prywatną nagrodę za debiut roku. Patrząc na kalendarz wydaje się, że już nic ciekawszego w 2012 roku w Krakowie nie zobaczymy. Owszem, można pomyśleć o usprawnieniu obsługi, bo kilka razy zdarzyło się, że podejście miałem nieudane. Czasu zwyczajnie zabrakło. Kto jednak bywał w krajach arabskich, nawet na all inclusive z Alpiną albo innym Sun and Fun, wie, że owym nacjom generalnie się nie spieszy. Może to również dodaje Sami Am Am ciut więcej autentyczności?
W Sami Am Am zjecie coś ulicznego za około 10-12 zł. Obiad trochę droższy, ale porcje naprawdę spore. Uwaga na tłok. Strony internetowej nie znalazłem, ale jest profil na Facebooku.