I znów będzie o burgerach. Trochę monotonnie się zrobiło nie? Fakt jest jednak taki, że to ostatnio najmodniejsze jedzenie w mieście. Nagle wszyscy sądzą, że jedzenie burgera czyni z nich kulinarnie oświeconych, bo przecież oni jedzą tego „prawdziwego”, a nie świństwo z fast foodów. Prawda jest jednak taka, że czasem w burgerowniach macie do czynienia ze specyficzną, gastronomiczną fanfaronadą. I to mi się nie podoba.
Tej fanfaronady z pewnością nie doświadczycie w miejscu, o którym dzisiaj słów kilka. Znane w Stołeczno-Królewskim od dawna i ja też dawno o nim słyszałem. Prawdopodobnie był to jeden z tych punktów, które ową modę na krowę zapoczątkowały. Mowa o niepozornej budzie koło pętli przy Nowym Kleparzu. Ot, kolejna wiata, jakiej niegdyś pełno było w okolicach Kleparza, Dworca Głównego (czy ktoś pamięta jeszcze czasy sprzed Galerii Krakowskiej?) albo Ronda Grunwaldzkiego. Wszędzie tam, gdzie pojawiały się busy bądź autobusy musiała być budka z hot dogami i hamburgerami. Zwykle były to niezbyt kreatywne mieszanki bułek z worka, mięsa z pudełka i sałatki z wiaderka. Wszystko zalane musztardą i ketchupem marki ARO, od lat obecnej w znanej hurtowni. Wersje deluxe przewidywały również ser żółty (z folii) i prażoną cebulkę (z torebki). W czasach licealnych często z tych dobroci korzystałem, bo na trasie dom-szkoła-dom miałem Rondo Grunwaldzkie.
Teraz takich miejsc już nie ma, a jeśli są, to skrzętnie ukryte i znane tylko najbardziej wtajemniczonym. Mam dziwne wrażenie, że za kilka lat okaże się, że to budka z hot dogiem, zapiekanką i hamburgerem stanie się kwintesencją idei slow food. Moda ma swoje prawa. Wracając jednak do Nowy Kleparz Burger (to oficjalna nazwa) należy się wam szczegółowy opis tego niebywałego miejsca. Znajduje się przy samym parkingu, tuż obok przystanków. Jeśli stoicie na skrzyżowaniu z alejami, to jest to najbardziej oddalona od was budka (bo przy Nowym Kleparzu jest jeszcze kilku karmiących). Kolor czarny, z zewnątrz napisy, które o zmierzchu z powodzeniem udają graffiti. Od razu wiadomo, co tu podają, bo wszystko wypisano na ścianie. Obok znajduje się również menu, które designerskie z pewnością nie jest, jak zresztą całość punktu gastronomicznego przy Nowym Kleparzu.
Zamówienie składamy przez okienko, delikatnie przypominające te z kiosków, obecnych w kraju jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych. W tamtych okienkach zwykle urzędowały szydełkujące sprzedawczynie, które zawsze miały wiele do zrobienia, a ostatnią z tych pilnych rzeczy było obsłużenie nieznajomych. Tutaj jest zgoła inaczej, bo obsługa miła i bardzo sprawna. Znosi nawet trzykrotną zmianę zamówienia, bo – choć w menu same klasyki – zdecydować się czasem bardzo trudno. Piszę tylko o burgerach, na resztę menu uwagi nie zwracałem, a jeśli ktoś jest zainteresowany to znajdzie je w całości na profilu facebookowym lokalu. Burgery mamy więc w dwóch rozmiarach: standard oraz XL. Ceny standradowych są naprawdę zaskakująco niskie, bo jedyne 6-7 złotych. Większe kosztują 13-14 zł. Mamy też do wyboru, czy nasz burger będzie się składał z wołowiny, kurczaka czy wieprzowiny. Ponieważ burger to krowa wybieram standardowego z serem i smażoną cebulą. Płacę i zajmuję miejsce na plastikowym krzesełku, takim jakie kupuje się w sklepach wielkopowierzchniowych i którym zawsze łamią się nogi po postawieniu na ciut grząskim podłożu.
Kątem oka widziałem, jak moje mięso ląduje na ruszcie, co – nie przeczę – bardzo mi się podobało. Po kilku minutach dostałem burgera. I teraz o nim. Kojarzycie Micka Jaggera albo Stevena Tylera? Brzydcy są jak jasna cholera, ale śpiewać potrafią. Z tym burgerem jest podobnie. Pozornie wygląda jak hamburgery, serwowane pod dworcem w 1995. Bułka jest koszmarna, bo to ta słodka, papierowa, sezamowa gąbka, której nic nie jest w stanie uratować. Dodatkowo podano mi go w pudełku, które kojarzę jedynie z fatalnych pierogów na wynos, co również noty nie podwyższyło. Mięso okazało się jednak przednie, a dodatki naprawdę przyzwoite, albo ciut więcej niż przyzwoite. Na szczególną uwagę zasługuje smażona cebula, która jest lekka, słodka i pyszna. Oczywiście, to nie Burgertata, gdzie macie do czynienia z kombinacjami kreatywnymi i niespotykanymi, jednak tutaj burger reprezentuje co innego. To prostota, to żarcie dla głodnych przechodniów, które nie jest paskudne i którego nie macie ochoty wypluć. No i kosztuje 7 złotych. SIEDEM ZŁOTYCH!
W moim rankingu burgerów Nowy Kleparz na pewno nie byłby pierwszy ani drugi. Możliwe nawet, że walczyłby o to, żeby nie występować w charakterze czerwonej latarni. To jednak miejsce, które różni się od pretensjonalnych burgerowni i niczego nie udaje. Ktoś robi fast fooda z dobrym mięsem, pomysłem i – tak sądzę – z pasją. Pamiętaj tylko „ktosiu”, że jemy również oczami. To jest do poprawy. Zaraz po wymianie bułki.