Czerwone curry

W ostatnim wpisie niepochlebnie wyraziłem się o daniach z Glonojada. Tamtejsze curry (w zamyśle chyba indyjskie) wiele wspólnego z curry nie miało. Ot, warzywna papka z przyprawami. Ponieważ nie przepadam za nieuzasadnioną krytyką podrzucę teraz swój przepis na curry. Tajskie.

A propos kuchni tajskiej. Oglądaliście jeden z ostatnich odcinków „Kuchennych Rewolucji”? (To ten program luźno nawiązujący do świetnego „Ramsay’s Kitchen Nightmares” Gordona Ramsaya) Prowadząca Magda Gessler zawitała do Krakowa, żeby ratować tutejszą restaurację Samui. W sumie chyba jej się udało, zważywszy na tłumy, które aktualnie przesiadują w tej restauracji. Ja jednak o czym innym. Na początku programu M. Gessler, przechadzając się uliczkami starego miasta, zastanawiała się skąd pomysł aby w Krakowie otwierać tajską restaurację. Te przemyślenia poprzedziło pytanie, jaka może być oferta tajskiej restauracji w tak tradycyjnym mieście jak Kraków.

To ja się teraz pytam: Czy w Krakowie możemy jeść tylko maczankę, twarożek i golonkę? Czy Krakus, którego zaszczyt kopnął, że w tak tradycyjnym mieście się urodził, nie może już kalać swojego podniebienia egzotyczną kuchnią? To chyba zresztą jakaś rodzinna tendencja u państwa Gesslerów. Pamiętam jak niegdyś Adam Gessler odsyłał do Turcji wszystkich sprzedawców kebabów, bo to nie jest nasze i powinno się jeść je w Turcji. Abstrahując od smaku i poziomu niektórych pseudo arabskich barów z kebabami – dlaczego do cholery Polacy nie mogą zjeść kebaba? Dlaczego na krakowskim Rynku nie można zjeść curry czy spring rollsów? Nie wiem. Dzięki Bogu, że ta rodzina całą polską gastronomią nie zawiaduje, bo w kółko jedlibyśmy pierogi i bigos.

Wracamy do przepisu na curry. To naprawdę świetne danie i warto jest zrobić mimo, że wymaga kilku dosyć nietypowych składników. Z drugiej strony – liście limonki kafir możecie kupić ususzone w słoiczku i używać przez wiele miesięcy; sos rybny również prędko się nie skończy, a trawę cytrynową można mrozić. W Polsce kora cynamonu jest dosyć droga, ja akurat przywiozłem spory zapas z Egiptu, gdzie można ją kupić za grosze. Jedziemy!

Czerwone curry z krewetkami

200g surowych krewetek, ziemniak pokrojony w kostkę, fasolka szparagowa, marchewka, cebula, limonka, mleko kokosowe, 2 szalotki, 4-5 ząbków czosnku, trawa cytrynowa, 3 cm korzenia imbiru, papryczki chili (ilość to kwestia gustu, ale co najmniej jedna), 0,5l bulionu warzywnego, sos rybny, kawałek kory cynamonu, 2 liście limonki kafir, kurkuma w proszku, ziarna gorczycy, słodka papryka, przecier pomidorowy, świeża kolendra (Tak, musi być kolendra! Wiem, że pietruszka też jest zielona, ale smakuje inaczej i robi zasadniczą różnicę).

Czerwone curry z krewetkami

Najpierw pasta curry. Do blendera wrzucamy: chili, imbir, czosnek, szalotki, trawę cytrynową, łyżkę kurkumy, łyżkę słodkiej papryki, łyżkę startych ziaren gorczycy, łyżkę przecieru pomidorowego i dolewamy trochę oleju. Trzeba to wszystko porządnie zmiksować. W woku rozgrzewamy olej i wrzucamy pokrojoną w talarki marchewkę i cebulę. Lekko podsmażamy dodając całą pastę. Po chwili dorzucamy ziemniaki, wlewamy mleko kokosowe, połowę bulionu, sok z limonki, dwie łyżki sosu rybnego i wrzucamy liście limonki kafir oraz cynamon. Zmniejszamy ogień i gotujemy mniej więcej 10 minut. Po tym czasie wrzucamy krewetki i fasolkę szparagową, a w razie potrzeby dodajemy resztę bulionu (jeśli sos jest zbyt gęsty). Na koniec zwiększamy ogień, odparowujemy lekko całość i dodajemy posiekaną kolendrę. Wdzięczne danie, bo zamiast fasolki można dać co wam się tylko podoba: brokuła, paprykę, pieczarki itd. Aha, je się to z ryżem jaśminowym.

Czerwone curry z krewetkami na talerzu