Wszyscy kochamy ministrę Muchę!

Jakie to szczęście, że między ratowaniem hokejowej drugiej ligi, a wyganianiem Rosjan z hotelu ministra Joanna Mucha znalazła wolną chwilę, aby zająć się naszymi podniebieniami.

Promowanie dobrego żywienia popierać wypada. Dziś w kampanię na rzecz slow foodu włączyło się ponownie dwóch przedstawicieli najmiłościwiej nam panującego rządu: minister Marek Sawicki i ministra (z szacunku dla przywołanej) Joanna Mucha. Wszystko przy okazji promocji Polskiego Śniadania na Euro 2012.

Że jejmość Mucha ministrą (edytor tekstów znów podkreślił to słowo na czerwono) jest słabą, wiemy nie od dziś. Z resortem sportu nigdy zresztą dobrze nie było. Od kontrowersyjnego Jacka Dębskiego, przez skorumpowanego Tomasza Lipca, płaczliwą Elżbietę Jakubiak, znów skorumpowanego Mirosława Drzewieckiego, po bezpłciowego Adama Giersza. Wszyscy pełnili funkcję ministra sportu dokładnie tak, jak należy – trwali nieruchomo na ciepłej posadce. To nie transport, gdzie rozliczamy za długość autostrad; nie finanse, gdzie wściekamy się o rosnące podatki, ani nie rolnictwo, gdzie trzeba przeganiać protestujących rolników. O nie! Minister sportu raz na czas musi pomachać wirtualną szabelką przed nosem Polskiego Związku Piłki Nożnej (ku uciesze gawiedzi), pojawić się na Igrzyskach Olimpijskich, otworzyć stadion, tor saneczkowy i już. Tyle. Sama przyjemność. Można bąki zbijać.

Dzisiejsza ministra chciała pójść o krok dalej. Postanowiła skończyć z ministerialnym bumelanctwem i włożyć trochę serca we własne obowiązki. Dodatkowo – złośliwie – ktoś załatwił nam Euro 2012 (o pardon! UEFA Euro 2012) i wyszedł klops. Najpierw szydercy nie potrafili wytłumaczyć, co za imbecyl wybrał drużyny na mecz o Superpuchar Polski. Potem nie wzięli poważnie troski Pani ministry o drugą ligę hokeja. Złośliwcy przekabacili nawet Bralczyka, który „ministry” uznać nie chciał i jeszcze Radą Języka Polskiego straszył.

Rzeczone Euro coraz bliżej, to i dokonań więcej. Ostatnio niewdzięczni Rosjanie – z upartym Holendrem na czele – nie dali się wygonić ze stołecznego Bristolu i niczym czołgi radzieckie trwać tam niewzruszenie zamierzają. Na takie dictum ministra rakiem się z pomysłu wycofała i zabrała za jedzenie. Śniadanie konkretnie.

Innym sępom zostawiam kwestię, dlaczego rząd polski wspiera jednego restauratora, pozwalając mu firmować swoją twarzą ogólnonarodowe wydarzenie. Pal licho, że restaurator ów czasem wygaduje zwyczajne pierdoły, karząc mi na fileta z grilla całego kurczaka kupować. Trochę to jednak niesprawiedliwe i mocno prywatą śmierdzi. Wróćmy tymczasem do naszej ulubionej ministry. Uwaga! Będzie cytat: „Cały świat w tej chwili oszalał na punkcie fast foodu, który wdziera się wszelkimi możliwymi sposobami na nasze stoły. Natomiast my chcemy zachęcić do slow foodu” – tłumaczyła dziś ministra, stojąc ramię w ramię obok rzeczonego restauratora, Gesslera. Gdyby rozchodziło się jedynie o wciskanie obcokrajowcom żuru, nie byłoby problemu. Tym cytatem ministra poszła jednak o krok dalej, napominając nas samych i pouczając, jak jeść wypada. Wszystko pięknie, tylko nie żyjemy już w Polsce lat dziewięćdziesiątych, gdzie wyjście do McDonalda świadczyło (zaraz po turkusowej marynarce dwurzędowej, telefonie w walizce i wakacjach na Costa Brava) o wysokim statusie społecznym. Maluczcy żywili się wtedy w domu albo w tradycyjnych knajpach, bo taniej było, i więcej.

Tak się składa, że wspomniany Gessler założył niedawno własną restaurację w stołeczno-królewskim. Z pewnością promuje tam idee slow foodu i chwała mu za to, ale rzućmy okiem na menu: rosół 17zł, żur 16zł, pieczeń 42zł, maczanka po krakowsku 38zł. Ceny odświętne, bo slow food staje się odświętną kuchnią. Powiecie że przesadzam, bo nie zawsze trzeba jeść u Gesslera? Może i tak. Stworzyłem dziś jedyne znane mi danie angielskie, zapiekankę pasterską. Rzecz należy do tych smacznych i niskobudżetowych. Po podliczeniu rachunku wyszło tak: 24 zł za porcję zapiekanki dla dwóch osób, bez przypraw (mam litość dla ministra i ministry). Dodatkowo w kuchni trzeba spędzić mniej więcej dwie godziny. To nie jest tak, że nie doceniamy produktów regionalnych, rodzimej kuchni i ruchu slow food. One po prostu powoli, acz systematycznie, wykraczają poza obręb możliwości przeciętniaka, czego trójka z promocji najwyraźniej zauważyć nie chce lub nie próbuje. Krytyka fast foodów zawsze dobrze brzmi. Prawie tak samo dobrze, jak marzenia o pokoju na świecie u kandydatek na Miss Polonia. Sens zbliżony.

Zapiekanka pasterska

1 kg ziemniaków, 10 dag sera żółtego, jajko, 25 dag mięsa mielonego (wołowe albo mieszane), 10 dag kiełbasy (im bardziej aromatyczna, tym lepiej), pieczarki, cebula, marchewka, czosnek, groszek mrożony, puszka krojonych pomidorów, majeranek, słodka papryka, gałka muszkatołowa, sos Worcestershire, natka pietruszki, śmietana.

Zapiekanka pasterska

Ziemniaki gotujemy i robimy pure, dodając ser żółty, jajko, gałkę, pieprz i sól. Musi być bardzo gładkie i ciepłe. Na dużej patelni rozgrzewamy olej, wrzucamy cebulę, pieczarki, dwa całe ząbki czosnku i pokrojoną w kostkę kiełbasę. Kiedy pieczarki oddadzą wodę zwiększamy maksymalnie ogień, dodajemy paprykę i mięso. Patelnia musi być naprawdę gorąca, inaczej mięso będzie szare i mdłe. Po dwóch, trzech minutach wrzucamy pomidory, zmniejszamy ogień i dusimy około dwudziestu minut. Jeśli trzeba można podlać gorącą wodą. Na koniec wrzucamy połowę groszku, doprawiamy sporą ilością majeranku, natką pietruszki i sosem Worcestershire. To genialna rzecz i robi różnicę. Zwiększamy ogień, żeby maksymalnie odparować sos i przekładamy na dno żaroodpornego naczynia. Na wierzch wykładamy pure i umieszczamy na godzinę w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Zapiekankę podajemy z resztą ugotowanego groszku i łyżką śmietany. Enjoy your meal.

Zapiekanka pasterska