Vega czyli szybko, zimno, samoobsługowo

I znów bar wegetariański, i znów samoobsługa, i znów podgrzewacze. Po trzech wizytach w bezmięsnych przybytkach dochodzę do zaskakujących wniosków – wegetarianom należy współczuć, bo nikt o nich w tym mieście nie dba.

Z gastronomicznego punktu widzenia ulica Krupnicza należy do wymarzonych lokalizacji. Główny ciąg komunikacyjny dla studentów, od Uniwersytetu Rolniczego (nadal się do tej nazwy przyzwyczaić nie mogę) przez AGH, po Audytorium Maximum. Naprawdę ruch tam w ciągu dnia ogromny, a wśród przetaczających się chodnikami tłumów z pewnością znalazłby się ktoś głodny. Tym bardziej dziwi fakt, że aż roi się tam od przeklętych adresów, w których nie uchował się na dłużej żaden lokal. Dajmy na to Krupniczą 7. Przy samej Bagateli, vis-a-vis delikatesów. Niegdyś miejsce ciekawej i ambitnej kawiarni Plantacja. Było tam ładnie, kawa smakowała, jedzenie (typu lunch, albo nawet brunch!) niezgorsze, a obsługa ponadprzeciętna. I co? Padło.

Potem mieliśmy pizzerię, która irytowała skuterami rozstawionymi na chodniku. Byłem w niej raz. Nie porywała, ale smakowała. Utrzymała się chyba jeszcze krócej. Później była włoska restauracja Prego, której właściciele bardzo długo szukali odpowiednich kloszy do lamp. Kiedy wreszcie znaleźli okazało się, że ich wielkość i umiejscowienie stanowią skuteczną pułapkę na klientów. W najlepszym wypadku można było wyjść ze wspomnianym kloszem na głowie. Były jeszcze inne przedsięwzięcia na Krupniczej. Fast foody, dania dnia, i wszystko umierało równie szybko, jak się rodziło. Są jednak takie jadłodajnie, które wciąż trwają i chyba nieźle im się wiedzie. Jest Dynia, w której ceny rosną odwrotnie proporcjonalnie do wielkości dań. Wybaczcie, ale 20zł za śniadanie i dopłacanie za kolejne bułki ponad przydział to zwyczajny rozbój. Obok natomiast Vega, ikona kuchni wegetariańskiej tego miasta.

Wystrój nie porywa. Zaraz po wejściu klienta atakuje bar z kolorowym menu, wypisanym kredą na szkolnej tablicy. Po prawej przestronna sala. Czuć bliskość ulicy i to akurat uważam za spory plus. Na stolikach również pałęta się menu. Tym razem wydrukowane i znacznie obszerniejsze od tego nad barem. Chwilę zajmie wam przestudiowanie, a wszystko po to, by dowiedzieć się, że zjeść można wyłącznie to, co akurat widnieje na barowej tablicy. Czegoś nie rozumiem. Po co drukować menu i udostępniać je klientom, skoro i tak jest nieaktualne? No nic, jak się nie ma co się lubi… Są trzy zupy do wyboru, jakieś zapiekanki, naleśniki i dania dnia. Zamawiam cukiniową. Do wyboru makaron lub ryż. Makaron. Szybka akcja – sympatycznej skądinąd barmanki – i zupa, wprost z podgrzewacza, ląduje na ladzie. Nie jest dobrze, a będzie gorzej, bo nieopatrznie zapytałem o charakterystykę zapiekanki. Po co opowiadać, skoro można pokazać? Szybki ruch ręką, inny podgrzewacz, w którym leży coś a’la lasagne (bardzo pojemny ten termin). Rezygnuję. Wybieram zestaw dnia. I tu niespodzianka, jest kotlet. Do wyboru: serowy albo owsiano-orzechowy. Lubię wyzwania, jestem odważny, czasem heroiczny, więc wybrać mogłem tylko ten drugi. Do tego kasza, sos grzybowy (pieczarkowy uściślijmy) i surówki do wyboru. Znów podgrzewacz, potem 17zł ode mnie i, zaopatrzony w dwa letnie dania, powędrowałem do stolika.

Vega

Zupa to krem warzywny, temperatura pokojowa, makaron zimny. Pół miski i wystarczy, to i tak za dużo. Kotlet dziwny, bo trochę imituje mięso. Jest twardy z zewnątrz, suchy, popękany, zimny i malutki. Zimne było zresztą całe danie główne. Nie ma się czemu dziwić, czekało na swoją kolej kilka minut. Tego kotleta chciałbym spróbować świeżego, reszta do kosza. Zimna kasza gryczana z sosem to zgroza, a surówki tym razem nie robiły wielkiego wrażenia. Czy jest tanio? Zapiekanka około 14zł a – abstrahując już od smaku i wyglądu – wielkością nie przytłacza. Placki ziemniaczane w ilości trzech koło 10zł. Niedrogo ale i tak za dużo. Tam nie wracam.