Jest plan: nie jeść mięsa. Tylko czasem, ale jednak. Nie pamiętam już dnia, kiedy mój jadłospis nie zawierałby jakiegoś zwierza i w tym miejscu zaznaczam, że jestem ortodoksyjny: moim zdaniem ryba to też zwierzę. Ani quasi-wegetarianie, ani inni euroentuzjaści nie przekonają mnie, że tak nie jest. Aha, rybą nie jest z kolei ślimak, co ktoś powinien UE wytłumaczyć podając deputowanym ślimakowe sashimi.
Po co cholerę się tak męczyć? Żeby sprawdzić, jak to faktycznie jest z tymi barami dla wegetarian w Krakowie. Co można w nich zjeść, jak to coś smakuje i czy słusznie mięsożercy od lat współczują wegetarianom ich losu.
Z barami wegetariańskimi jest bowiem tak, że często je mijamy i wejść się boimy, bo – jak mawiał klasyk – i osiedzieć się tam niełatwo, a i wychodzić niepolitycznie. Ponieważ mój mariaż z Uniwersytetem Jagiellońskim (dwa ostatnie wyrazy napisano z należytym tej instytucji szacunkiem) trwał wiele lat, a pomieszczenia tegoż mieściły się kiedyś znacznie bliżej centrum miasta, lokale wegetariańskie znam. No, może lepiej napiszę, że wiem gdzie się znajdują. W większości z nich nigdy nie byłem więc można mnie z powodzeniem uważać za kogoś w rodzaju herbertowskiego „barbarzyńcy w ogrodzie”. Mój dobór lokali będzie mocno subiektywny, głównym kryterium ma być tutaj odległość i bliskość miejsca do parkowania. O kilku fajnych (ponoć) lokalach słyszałem od wegetariańskich znajomych – też się więc trzeba pofatygować. Efekty wkrótce (o ile dieta bezmięsna nie spowoduje poważniejszych uszczerbków na zdrowiu).
Jeśli chodzi o sam wegetarianizm to ani on dla mnie biały, ani czarny. Wegetarianie w niczym nie przeszkadzają pod warunkiem, że nie prowadzą nachalnej indoktrynacji. Można zrozumieć, że komuś żal zabijanych zwierzątek (powiedzcie to lwom ścigającym antylopy) ale bywają też argumenty mocno satyryczne, jak na przykład troska o ziemię z powodu lasów, które wycinane są pod pastwiska dla zwierząt. Jasne. Tak jakby pszenicę, żyto i ryż uprawiano w chmurach albo na górskich graniach bez dodatku podejrzanych nawozów. Swoją drogą, wegetarianizm dzieli się na szereg mocno egzotycznych podkategorii (może UE powinna się zająć i tym – w czym wegetarianie gorsi od ślimaka i banana?). Są więc witarianie, którzy spożywają tylko te produkty, które nie spotkały na swojej drodze garnka lub patelni. Mamy również sprautarian, którzy z kolei nie widzą świata poza kiełkami, ograniczając swoje menu wyłącznie do nich. Możecie również zostać frutarianami, czyli spożywać tylko to, co nie maczało palców w morderstwie (również rośliny). Zapomnijcie więc choćby o marchewce, bo wyrwanie jej z ziemi to oczywiste zabójstwo. Ja aż takim desperatem nie jestem. Wegetariańskie teksty wkrótce.