Święta, święta i po świętach. Od dawna już uważam Święta Wielkanocne za ten powszechny typ świąt, które polegają w zasadzie wyłącznie na jedzeniu. Może i jestem wcieleniem belzebuba, jednak badania świadomości społeczeństwa polskiego często pokazują, że uwielbiamy świętować, ale tak w zasadzie to nie do końca wiemy co akurat świętujemy.
Mniejsza z tym. Jedzenie ważne jest, choć nie o potrawach wielkanocnych będzie ten wpis. Wiadomo przecież, że żurek, że jajka, że chrzan, że indyk itd. Moja babcia korzysta z dobrego patentu kupowania indyka w kawałkach i pieczenia właśnie w tej formie. Łatwiejsze to i szybsze.
Ciekawsze rzeczy działy się jednak dzień po świętach (kiedyś wtorek również zaliczano do Wielkanocy) 10 kwietnia. Nie chodzi tutaj oczywiście o „Kraków rocznicą żyjący” jak energicznie donosił pewien szalejący reporter niebieskiej telewizji. Kraków w poświąteczny wtorek żyje Rękawką i o tym kilka kolejnych zdań.
Wstyd się przyznać, ale od podstawówki Rękawkę śledziłem jedynie za pośrednictwem krakowskiej Kroniki. Jakoś nigdy nie złożyło się, żeby odwiedzić kopiec Krakusa tego specjalnego dnia. Byłem tylko raz, zachęcony/zmuszony (niepotrzebne skreślić) przez nauczycielkę historii właśnie w czasach podstawówki. Było wtedy nieco inaczej niż w 2012 roku. Bardziej tradycyjnie, choć mniej efektownie. W tym roku były dziesiątki, a może i setki wojów i wojowniczek, Słowian i Węgrów, Rusinów i Wikingów. Wszyscy wyglądali wspaniale, mieli wspaniałą wioskę słowiańską, wspaniałe stroje, oręż i herby. Pomiędzy nimi grasowały z kolei tłumy uzbrojone w nowoczesny oręż marki Nikon, Canon, Olympus, Fuji itd. Wszystko w sympatycznej atmosferze, która tylko momentami ocierała się o kiczowaty happening.
Kiczowate były niestety tradycyjne odpustowe stoiska. Obok całkiem ciekawych ofert ręcznie robionych mis z drewna, czy replik staropolskich tarcz i mieczy, można było znaleźć zdalnie sterowane samochody, miecze świetlne, karabiny maszynowe i inne atrakcyjne towary z dalekiego wschodu. Swoją drogą zastanawiające, jak bardzo określenie „towar z dalekiego wschodu” zmieniło znaczenie w ciągu stuleci… Poza straganami było też jedzenie. Standardowe zestawy festynowe czyli kiełbaski z grilla, szaszłyki, kaszanki i nieśmiertelna karkówka. Poza tym, mające chyba wprowadzić nieco „staropolskiego” klimatu, chleby ze smalcem, ogórki i kiełbasy. Wśród tych wszystkich oczywistości znalazło się miejsce dla podpłomyka.
Podpłomyk – niby nic skomplikowanego: mąka, woda, sól, czasem jajko i mleko. Wersje ortodoksyjne są jednak znacznie milej widziane, przynajmniej w moich oczach. Przez lata podpłomyki były wyjątkowo niedoceniane, a szkoda. Zajadamy się indyjskim chlebkiem Naan, a zapominamy o tym, co dobrego mamy u siebie (tu aż mnie świerzbi na myśl, że tradycyjne polskie raki najłatwiej zjeść w… szwedzkim sklepie meblowym). Wczoraj na kopcu Krakusa podpłomyki były żytnie, a kolejka do nich chyba najdłuższa, ze wszystkich tego dnia. Warto nadmienić, że najdłuższa ku rozpaczy sąsiadującej z podpłomykami sprzedawczyni mieczy świetlnych, którą wygłodniała gawiedź zupełnie zasłoniła i odizolowała od potencjalnych klientów.
Podpłomyki na Rękawce miały grubość ledwie centymetra, pieczone były na poczekaniu w małym piecyku, z dodatkiem śmietany, suszonego czosnku i prażonej cebulki. Teoretycznie brzmi to dosyć nowomodnie, ale dzięki temu zabiegowi nikt czosnkiem za bardzo nie zionął, a cebula się nie paliła. Niegłupie. Całość kosztowała 8 złotych i 15 minut oczekiwania w kolejce (z równoczesnym sabotowaniem sprzedaży mieczy świetlnych). Podpłomyki – przed upieczeniem – zobaczcie niżej:
Nie wiem czy wojowie z czasów króla Kraka takie wynalazki zajadali. Ja jednak byłem nimi pozytywnie zaskoczony, a najbardziej reakcją miejscowej ludności, która przedłożyła podpłomyki nad festynowy fast food.