Jeśli ktoś otwiera knajpę i wymyśla dla niej nazwę Glonojad, to reklamę ma z głowy. Nazwa broni się sama.
Są takie miejsca, które niemal od razu stają się legendarne i kultowe. Nie śmiem w tym momencie wymieniać nazwy Piękny Pies, bo – mimo wszystko – ciężko stawiać go w jednym rzędzie z czymkolwiek i gdziekolwiek. Mamy jednak Chimerę, która z dosyć niejasnych przyczyn jest nadal całkiem modna. Podobnie z Babcią Maliną, której fenomen konkurował w pewnym momencie jedynie z inwazją gruzińskiego Chaczapuri.
Glonojad legendarny jest. Trudno mi uwierzyć, żeby ktoś lubiący i korzystający z dobroci miejskiego jedzenia o nim nie słyszał. Raz z okazji wspomnianej nazwy, dwa z okazji osobliwego loga, trzy z okazji ulotek, które swego czasu przetaczały się przez knajpy, bary i inne mordownie.
Późne sobotnie popołudnie, Plac Matejki, naprzeciw ASP (Dopiero teraz zaczynam sobie uświadamiać, że ciężko o lepsze miejsce na lokal wegetariański). Jest dosyć upalnie i pojawił się już ogródek. Na parkingu przed samym wejściem stoi autokar z grupą włoskich turystów. Jest więc głośno. Wchodzimy. Na tablicy menu wypisane kredą, nad barem stałe pozycje. Ja zamawiam wegetariańskie curry z ryżem i dwoma surówkami (do wyboru z czterech dostępnych). Wybieram selera naciowego z orzeszkami i marchewkę z imbirem. A. zamawia zapiekankę z bakłażana, do tego czerwona kapusta z ananasem. Poza tym jedna porcja samosów – na pół, żeby skosztować.
W tym momencie muszę się podzielić jednym ważnym spostrzeżeniem. Dlaczego lokale wegetariańskie są samoobsługowe? Żaden z tego typu przybytków, które odwiedziłem nie miał obsługi kelnerskiej. Zaczynam temat i go kończę, bo naprawdę nie wiem, a boję się zgadywać. Wracamy do jedzenia.
Najpierw lekkie zdziwienie, bo dania główne dostajemy od razu, jeszcze przed przystawką. Okazuje się, że nakładane z podgrzewacza. To spory minus – nie każdy musi wiedzieć, jakie zwyczaje panują w Glonojadzie. Jako tradycjonalista wolałbym najpierw przystawkę. Co do podgrzewaczy – są dobre w galeriach handlowych. I na tym poprzestańmy.
Curry to ciepła papka warzywna, zasypana przeprawami. Przypomina to trochę sos tikka masala, ale jest znacznie mniej aromatyczne. Smak przypraw, warzyw nie czuć wcale, a zapachu nie ma to prawie w ogóle. Dziwne. Zapiekanka z bakłażana przypomina trochę lasagne, do której zamiast mięsa wpakowano wspomniane warzywo. Zapieczone było uprzednio, a wtórnie (w podgrzewaczu) skutecznie straciło konsystencję. Kiepska sprawa. Całość ratują surówki, które są świetne i pomysłowe. Prawdopodobnie zrealizuję kilka pomysłów w domu.
Po głównym daniu przyszedł czas na przystawkę. Dwa pierożki. Ciasto w porządku, a nadzienie zupełnie zdominowały ziemniaki. Nie było to złe, ale danie (teoretycznie) indyjskie powinno powalać aromatem. Samosy w Glonojadzie to pierogi z ziemniakami, zielonymi warzywami i kurkumą dla żółtego koloru. Do tego dobry sos, dosyć pikantny ale bez przesady. Mówiąc szczerze, A. bardziej narzekała na te pierożki niż ja, a zwykle jest odwrotnie.
Podsumowanie nie będzie ani miażdżące, ani huraoptymistyczne. Glonojad to lunch bar bez mięsa. Jeśli jedliście kiedyś w galeryjnych barach typu 100g/2,99zł to macie mniej więcej wyobrażenie, co czeka was na Placu Matejki. Różnica taka, że będzie bez mięsa i dania nie nałożycie sobie sami. Ceny znośne, za dwie osoby zapłaciliśmy 40 zł z wodą mineralną. Średnio jedno danie kosztuje około 12-13zł. Raczej nie wrócę, chyba że na surówkę.
PS. Jaka logika drzemie w ustalaniu zakazu palenia we wnętrzach, skoro tłum pali w ogródku, a okna są otwarte na oścież? Palący siedzą na świeżym powietrzu, a jedzący w zadymionym pomieszczeniu. Chapeau bas!