Mam takie wrażenie, że gdyby w kompleksie Tytano otworzyć centrum kolonoskopii, to rozentuzjazmowany tłum nie zauważyłby podstępu i szczelnie wypełnił cały lokal w oczekiwaniu na zbliżające się atrakcje. Kolejnych otwarć tam bowiem bez liku, a stałych bywalców przybywa geometrycznie. Jedną z najnowszych i zarazem najgłośniejszych premier przy Dolnych Młynów 10 jest restauracja Cargo, reklamująca się jako „centrum kulinarnej spedycji”.
Nowe miejsce zajęło prawą część głównego budynku, dokładnie na wprost od bramy wejściowej. Lokal może się podobać. Od progu czuć, że nazwa Cargo nie jest przypadkowa, a tematyczne odniesienia do stref przeładunkowych w portach morskich znajdziecie praktycznie na każdym kroku. Świetne wrażenie robi witryna z serami i szynkami oraz industrialne dodatki, kojarzące się nieco z czasami rewolucji przemysłowej. Wyjątkowo przypadła nam do gustu… toaleta, do której prowadzi oryginalnie zachowany korytarz, a wnętrze industrialną prostotą stoi. Nieco gorzej prezentują się „delikatesy”, w których wyeksponowano świeże ryby, niemiłosiernie bombardowane przez okoliczne muchy. Tak sobie myślę, że restauracja z aspiracjami nie powinna sobie na takie wpadki pozwalać.
Menu sprawdziliśmy już wcześniej i wiadomo było, że z wyborem będzie trochę kłopotów. W informacjach o lokalu czytamy:
Przygotuj się na podróż pełną odkryć, w trakcie której spróbujesz specjałów ze wszystkich zakątków globu. Nie odchodząc od stolika poczujesz klimat Nowego Jorku, Londynu czy gwarnych uliczek Delhi.
Nie czepiam się już nawet równie bezczelnej, co zwyczajnie głupawej wstawki o „wszystkich zakątkach globu”. Pokażcie mi jednak gdzie w tym menu jest Delhi? Najbardziej hinduską rzeczą jaką znalazłem po trzykrotnym przestudiowaniu karty dań restauracji Cargo jest bowiem herbata, spożywana w Indiach w ilościach przekraczających hurtowe.
Poza bzdurnymi zapowiedziami menu nie powala. Jest zdecydowanie zbyt oczywiste jeśli zestawimy je z cenami, a jednocześnie dosyć monotonne. Trzeba się naprawdę napocić, żeby uniknąć wołowiny na przystawkę i danie główne. Mnie się na szczęście udało i zdecydowałem się na Zupę Del Pescatore z dwoma rodzajami ryb, krewetką i mulami oraz krwisty Stek Bavette z sosem berneńskim i Pieczonym ziemniakiem z kwaśną śmietaną i ziołami. A. była tego dnia mniej wygłodniała więc zamówiła wyłącznie danie główne w postaci Grillowanego steku z miecznika z redukcją balsamiczną i salsą ananasową oraz Fasolkę szparagową z migdałami.
W tym miejscu nastąpił drobny zgrzyt, który nieco zirytował moją szacowną małżonkę. Wspominałem wam już, że na winie znamy się na tyle, że wiemy które lubimy i wiemy po którym boli nas głowa. W związku z tym często ograniczamy się do tak zwanych „win domu”, serwowanych na kieliszki. Na pytanie czy w Cargo tego rodzaju napitki posiadają mocno obruszył się jednak kelner, uznając, że to wina bardzo złe, których podawanie nie przystoi tak dobremu lokalowi. Mylą się więc w Zakładce, mylą się w Zazie i mylą się w krajach śródziemnomorskich. O tempora, o mores! Zamówiliśmy więc po kieliszku win rekomendowanych, które nie były wprawdzie złe, ale nijak miały się do oczekiwań przekazanych wspomnianemu kelnerowi.
Z zupą miałem problem już od momentu, w którym pojawiła się na stole. Primo: do zupy rybnej powinno się podawać chleb. Jest w życiu niewiele równie rozkosznych chwil, jak moczenie kawałków chleba w bulionie o mocnym aromacie owoców morza. Secundo: zupę podano na sposób hipsterski. Nie, nie w plecaku, ani nie w filcowym pokrowcu, a w głębokim emaliowanym garnku z uszami. W takich naczyniach problem zaczyna się wtedy, kiedy przyjdzie wam się dobrać do dna: geometrii nie oszukacie i nie przypadkowo głębokie talerze czy miski rozszerzają się nieco do góry.
Z zawartością również nie było najlepiej. Bulion smakował jak cienka jarzynowa ze szkolnej stołówki, a niektóre kawałki ryb wręcz jeżyły się od ości, co dodatkowo utrudniało mozolną konsumpcję z garnka. Czy było w tej zupie coś dobrego? Była całkiem treściwa i muszę przyznać, że nie spotkałem się w Stołecznym Królewskim z zupą rybną z tak dużą ilością kawałków ryb i owoców morza. Niestety, nie ratuje to tego dania, którego nie miałem nawet ochoty kończyć. Dodatkowo irytował brak normalnych serwetek (po zjedzeniu krewetki i ościstej ryby musiałem skorzystać z jedynej, papierowej serwetki spod sztućców, przez co te wylądowały bezpośrednio na stole) oraz przypraw, które pewnie trochę by moją zupę podciągnęły.
Dania główne przywędrowały na stół tuż po mojej przystawce. Talerz A. wyglądał całkiem ładnie, choć kleksy z „redukcji balsamicznej” zawsze robią dosyć przaśne wrażenie. Mój stek wylądował na desce, a dodatki pojawiły się w komicznych miseczkach, które może i nadawały się na sos, ale nikomu nie powinno przyjść do głowy, żeby umieścić w nich ziemniaki. Żal mi było tych dwóch biednych ziemniaków misternie wciśniętych w naparstek wypełniony śmietaną. Abstrahując już od faktu, że porcja do najsłuszniejszych nie należała, to po cholerę podawać coś w sposób uniemożliwiający normalną konsumpcję? Jak miałem się przedostać do śmietany? Jak miałem kroić ziemniaka? Finałem efektownego stylu podawania w Cargo był burdel, który powstał na mojej desce po wysypaniu ziemniaków i zalaniu ich śmietaną.
Poza wydumanym sposobem podania, do steku nie mogę się przyczepić. Wysmażony tak jak chciałem, sos taki jak chciałem, a ziemniaki odwrotnie smakowały niż wyglądały: były pyszne i szkoda, że zaserwowano ich tak mało i w tak nieprzemyślany sposób. Samotną gałązkę rozmarynu przemilczę, bo to nie jej wina, że ktoś ją tam położył.
Danie A. niestety nie dorównało mojemu. Stek z miecznika okazał się równie papierowy jak bulion sprzed kilku minut, a dodatki tylko nieznacznie pomogły mu jakoś się obronić. Dopełnieniem kulinarnej mizerii była fasolka szparagowa, której ewidentnie towarzyszył spalony czosnek. Może zamysł kucharza był właśnie taki, aby ów czosnek podprażyć, ale zdecydowanie z tym przesadzono. W sumie była to propozycja ledwie jadalna. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że w środku sezonu na fasolkę szparagową zaserwowano nam wersję mrożoną, o co pewnie bym się nie czepiał, gdyby nie wysokość rachunku.
Za mocno rozczarowującą kolację z trzech dań, dwa kieliszki wina i butelkę wody zapłaciliśmy oszałamiającą kwotę 180 zł (!!!). Mimo wszystko chętnie dopłaciłbym jeszcze ze 2-3 zł za serwetki, których nie uzupełniono nam na stole do końca kolacji. Po wyjściu z zazdrością spoglądaliśmy przez ramię klientom Międzymiastowej i Meat & Go, którzy tego wieczora zdecydowanie rozsądniej wydali swoje pieniądze. Śmiem również przypuszczać, że opuściło ich tego wieczora znacznie mniej polskich złotych niż nas, co dodatkowo jeszcze spotęgowało uczucie rozczarowania. Wniosek na dziś: nie warto.
Cargo, Dolnych Młynów 10
PLUSY:
- Wystrój
- Wystrój toalety
- Jakość mięsa
MINUSY:
- Pozostałe jedzenie
- Przeciętna obsługa
- Oczywiste menu
- Za wysokie ceny