Miałem kiedyś kolegę, który prawo jazdy wywalczył sobie w Stanach Zjednoczonych. Za oceanem uczył się obsługi samochodu i dróg publicznych, a efektem ubocznym tych wydarzeń jest fakt, że nie ma zielonego pojęcia jak korzystać z ronda.
Ów kolega utrzymywał, że skoro Amerykanie radzą sobie bez rond, to na cholerę nam takie konstrukcje w Europie? Coś w tym jest, bo klasyczne ronda są coraz częściej wypierane przez zwykłe skrzyżowania, błędnie nazywane rondami. Ot, takie Rondo Grunwaldzkie, które z klasyczną definicją nie ma nic wspólnego albo (moje ulubione) Rondo Kocmyrzowskie, czyli pierwsze w Krakowie „rondo turbinowe”. Lubię je właśnie przez tę nazwę, choć używałem dwukrotnie i dwukrotnie pojechałem nie tam, gdzie chciałem.
Ronda to specyficzne budowle, bo są zmorą dla wszystkich. Kierowcy się denerwują, bo nie wiedzą kto ma pierwszeństwo. Denerwują się szczególnie ci mniej zdecydowani, bo muszą krążyć po kilka razy wokół wysepki, aż wreszcie ktoś im miejsca ustąpi (pamiętacie stare Rondo Mogilskie?). Piesi też się denerwują, bo ciężko przejść na drugą stronę, a czasem wręcz nie wiadomo czy warto, bo drugiej strony nie widać. Jak donosi Wiki, wyspa środkowa największego ronda w Polsce ma 5 hektarów (!). To koło ośmiu boisk piłkarskich.
W Krakowie rond (albo miejsc rondami nazywanych) mamy dosyć sporo. Przy jednym otworzyli jakiś czas temu lokal, o wdzięcznej nazwie… Rondo. W zamyśle bar, pub, bądź kafeteria serwująca proste dania, wśród których na uwagę zasługują paje. Nie wiedzieć czemu, to brytyjskie danie nazywane jest przy Rondzie Grzegórzeckim „paja” i nadano mu rodzaj żeński. W ogóle w tym gastronomicznym Rondzie mocno Londynem trąci. Logotyp metrem tamtejszym inspirowany, a w menu paje i burgery (plus pizza i makarony – a jakże!). Tylko wystrój trochę nie londyński, bo jest nieładnie. Szukaliśmy z A. jakiegoś wspólnego mianownika dla obu sal, dla stołów, dla krzeseł, dla ścian i… nie znaleźliśmy. Czasem w takim szaleństwie jest metoda, tutaj wyszło coś na kształt stołówki z ośrodka wczasowego w Żegiestowie.
Pierwsza sala wyjątkowo dziwna, bo to w zasadzie wielki wiatrołap. Nic w niej nie ma, poza częścią baru i ladą, o niezidentyfikowanym przeznaczeniu. Dalej sala właściwa, która akurat tego dnia pękała w szwach (ponoć to częsty widok w Rondzie). Po chwilowej konsternacji siadamy i szukamy menu. Wyjątkowo uprzejma obsługa informuje nas, że zaraz ktoś się nami zajmie. I tak jest w istocie. Dostajemy menu w formie większej ulotki z pizzami, pastami i pajami. O, dokładnie tę.
Wybór dosyć ograniczony, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że przyszliśmy na paja. Pizzę jadam gdzie indziej, a pasty najlepsze robię sam w domu. Do wyboru mamy więc pięć rodzajów paja: z kurczakiem, z karkówką, z wołowiną, z rybą i wegetariański. Ten rybny wydaje się ciekawym pomysłem więc usiłuję go wcisnąć A.. Sam aż takiego ryzyka nie podejmę, szczególnie, że tymi rybami okazały się miruna i łosoś, więc szału nie ma. Niestety wybieg okazał się nieskuteczny i – mimo mojej dezaprobaty – wybiera wegetariańskiego. Ja decyduję się na opcję klasyczną, czyli wołowinę w ciemnym piwie.
Dania okazały się całkiem spore i całkiem smaczne, choć nie bez wad. A. zgłaszała uwagi do warzyw, które miały być grillowane, a tego grilla znały raczej z widzenia. Moje mięso okazało się miękkie, a ciasto kruche, dokładnie takie, jak powinno być. Uwagi mam natomiast do formy podania i za to należy się minus. O ile lepiej taki paj smakowałby podany w jednym kawałku, w porównaniu do połowy placka, który serwuje się w Rondzie? Zastanawiam się, kto też dostanie drugą połowę mojego paja? Być może mijam tego człowieka codziennie na ulicy? Być może mieszkamy na tym samym osiedlu? W tym samym bloku? Jedliśmy tego samego paja, a się nie znamy. To przykre. Wydaje mi się, że można było lepiej przemyśleć temat foremek, bo wszyscy by na tym zyskali. Dodatkowo nadzienie mogłoby być mniej zwarte, bo lubimy ten sos powstały z wołowiny, piwa i cebuli.
Podsumowanie w stylu komentatorów piłkarskich: „brawa za decyzję!”. Dziwne miejsce, przy samym Rondzie Grzegórzeckim i dziwny koncept: anglosaskie, żeńskie paje z włoskimi pizzami i pastami. Brakowało jednak tych pajów w Krakowie i dobrze, że ktoś na to wpadł. Jedzenie do delikatnej poprawy, a wystrój do poważniejszej poprawy, bo jest kameralnie ale nie jest przyjemnie. Obsługa wyjątkowo sympatyczna, natomiast momentami się gubi. Dostaliśmy kartę-ulotkę, więc dopiero przy wyjściu zorientowaliśmy się, że w Rondzie podają też burgery (wypisane są na barze). Jakaś informacja na temat dania dnia też by się przydała, bo ponoć jest w ofercie. Do poprawy. Ceny są adekwatne i przystępne. Paj z surówką (dodawana gratis) kosztuje 15 zł, niezależnie od nadzienia. Pizze i makarony dokładnie tyle samo.
Wystrój: 5
Obsługa: 9
Menu: 5