Ostatnio opisywałem wszelkie możliwe formy polskiego jedzenia ulicznego. Ponieważ tradycji jedzenia na ulicach w Polsce nie ma i nie było, to posiłkujemy się w tych tematach doświadczeniem innych. Są więc kebaby (które zjecie w La Marsie albo Sami Am Am), burgery (w mniej lub bardziej rozwiniętej formie dostępne w food truckach), hot dogi (te dworcowe chyba najpopularniejsze), kiełbaski (tu bardziej o Om Om myślę, niż niebieskiej Nysce) i wreszcie pieczone ziemniaki (Kumpira przypominać nie wypada). Czego w tym towarzystwie brakuje? No frytek brakuje.
Frytki – najtańsza przekąska, którą babcie kupują wnuczkom, przyczyniając się do wzrostu społeczeństwa… wszerz. Jak je zapamiętujemy? Ano tłusty rożek papierowy w kolorze białym, z wymalowanym na czerwono napisem „SNACK”, mini widelczykiem i toną soli kamiennej. Te większe kawałki są miękkie, zimne i wilgotne. Te mniejsze twarde, suche i trudne do nabicia. Lepiej już skorzystać z pomocy amerykańskich sieciówek, gdzie frytki dostaniecie przynajmniej bliźniaczo do siebie podobne. Bywa również, że są posolone „w punkt”.
Nie jestem miłośnikiem frytek. Chyba już o tym wspominałem. Wynika to pewnie z faktu, że niegdyś posiadałem frytkownicę i byłem bardziej leniwy niż teraz. Efektem była dieta bogata w tłuszcz i węglowodany. Przetestowałem wówczas wszystkie mrożone ziemniaki, a efektem tego jest wymiana frytek na sałatkę bez dopłaty, która trwa – nota bene – do dziś. Kiedyś jednak te frytki lubiłem. Szczególnie z majonezem mi smakowały, co było pewną odmianą, bo większość rówieśników topiła swoje w hektolitrach ketchupu. Postanowiłem więc cofnąć się w czasie, zapomnieć o późniejszych urazach i ruszyć na Kazimierz, gdzie ponoć zagnieździły się najlepsze frytki w mieście. Był nawet taki ranking, w którym owe frytki okazały się lepsze niż poczciwe obwarzanki.
„Frytki Belgijskie w Krakowie” stacjonują na rogu ulicy Wawrzyńca i Wąskiej. Dokładnie tam, gdzie kiedyś stała (ostatkiem sił) zrujnowana kamienica, będąca siedzibą bardzo podejrzanych ludzi z bardzo podejrzanymi trunkami. Teraz mamy tam plac, frytki i coraz nowsze food trucki. Menu we Frytkach (pozwolicie, że nie będę już przytaczał pełnej nazwy) jest kapitalne, bo składają się na nie frytki. I jest tych frytek jeden rodzaj, a zamówić można w opakowaniu dużym (9 zł) i małym (7 zł). Do każdego zestawu przysługuje sos, a wybieramy pomiędzy: ketchupem, majonezem z ketchupem, BBQ, BBQ habanero, duńskim, czosnkowym, andaluzyjskim, miętowym i sosem o smaku suszonych pomidorów.
Pierwsza sprawa jest taka, że współczuję panu, który owe frytki mi smażył i serwował. Ma chłopina pracę ciężką i – co tu dużo mówić – nieco monotonną. Jest jednak miło i szybko, co zasługuje na spory plus. Zamówiłem małą porcję z sosem BBQ habanero. Trzeba wam wiedzieć, że uważam papryczkę habanero za jedną z najwspanialszych rzeczy, jaka rośnie na krzaku. Sam uprawiam takie krzaczki na balkonie i cieszę się jak dziecko, kiedy pierwsze owoce pojawiają się na gałązkach. Oczywiście nie zapominajmy, że ta piękność ma też swoją drugą tożsamość, którą poczujecie jeśli wykażecie się brakiem szacunku i przesadzicie z ilością. Papryczki są średnio 100 razy ostrzejsze niż standardowe japaleno.
Co do frytek okazało się, że mała porcja wcale taka mała nie jest i miałem spory problem, żeby opróżnić całe opakowanie. Udało mi się. Zacznijmy więc od sosu, który trochę mnie rozczarował. Smakował raczej jak ketchup wzmocniony papryczką habanero, niż sos BBQ. Mocy też mu zresztą brakowało, szczególnie jeśli spodziewacie się, że to będzie habanero, czyli jedno z bardziej mściwych warzyw na świecie. Kolor też raczej jak ketchup, niż brunatne sosy BBQ. Pewnie mogłem wybrać lepiej. Istotą były jednak frytki. Różnią się od tych z sieciówek i różnią się od tych z przydrożnych budek. Są większe i grubsze. Zdarza się, że traficie na malutkie kawałeczki, które – tradycyjnie – ciężko nabić na widelczyk. Większe są wygodniejsze w obejściu, ale ciut miękkie, a spodziewałem się jednak, że będą sztywne, a miękkie dopiero po ugryzieniu.
Czy mnie te frytki porwały? Nie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że nie zdarzyło się to dotąd żadnym frytkom. Czy mnie rozczarowały? Nie. Spodziewałem się, że będą właśnie takie, bo testując frytki czuję się trochę jak barbarzyńca w ogrodzie. Przypuszczam jednak, że wszyscy ci, którzy z większą sympatią spoglądają w stronę smażonych ziemniaków, znajdą na Wawrzyńca swoje miejsce. Ja wolę jednak zrobić kilka dodatkowych kroków na Dajwór, gdzie w Om Om do frytek dostanę jeszcze kiełbaskę. Cena będzie podobna. Końcowa uwaga: nie oceniałem wyglądu, bo to w końcu food truck. Siedzicie jednak na skrzynkach po wiadomym napoju. Zdania na ten temat nie będę już więcej wyrażał.