Jak już kilkakrotnie wspominałem, ostatnio wszystko co jadalne musi być slow. Pojęcie slow foodu zrobiło się mniej więcej tak modne, jak mityczne JOWy, których ponoć wszyscy chcemy, a mało kto wie o co w nich chodzi. Mamy więc slow catering, mamy slow burgery, mamy slow lunche i mamy wreszcie slow kebaby. Dziś będzie o tych ostatnich, które ponoć dostępne są w barze Sweet Chilli, gdzieś w rejonach starej Krowodrzy.
Pisałem już kiedyś, że mam wyjątkową słabość do kebabów. Sam nie mogę zrozumieć tego fenomenu. Być może wiąże się z sentymentem do czasów studenckich, kiedy – spożywany z nadmiarem ostrego sosu – towarzyszył każdemu wieczornemu zwiedzaniu miasta? A może właśnie o ten ostry sos się rozchodzi, bo było to bodaj pierwsze uliczne jedzenie, które potrafiło sprawić, że na kilka chwil zmieniałem się w Smoka Wawelskiego. Czas świetności kebabów powoli mija. Jeszcze kilka lat temu pojawiały się w każdej wolnej bramie, zastępując mikro sklepy z odzieżą sportową. Aktualnie w ścisłym centrum zostały już tylko miejsca sprawdzone, a wręcz kultowe. Poza rejonami Rynku Głównego rodzi się natomiast nowe, które kilkakrotnie już tutaj opisywałem.
Ostatnim razem było o kebabach z baraniny, które dystrybuowane są w rejonach Borku Fałęckiego. Wcześniej pisałem o dwóch innych miejscach, które zapoczątkowały modę na baraninę pod Wawelem: La Marsa i Sami Am Am. Tym razem będzie o lokalu z okolic miasteczka studenckiego AGH. Ten lokal niespecjalnie mnie do siebie z początku przekonał, a podejścia miałem do niego już dwa.
Sweet Chilli powstało w budzie przy Kijowskiej, którą pamiętam jeszcze z czasów, gdy byłem pilnym uczniem pobliskiej szkoły podstawowej. Postawiono wówczas mur, szczelnie odgradzający konkurencyjną podstawówkę od reszty świata. Do tego muru przyklejono parę desek i tak pojawił się kiosk, który ostatnio przybrał formę niezwykłej kebabiarni. Przyznam się wam otwarcie, że po raz pierwszy szedłem do Sweet Chilli z nastawieniem – delikatnie mówiąc – sceptycznym. Ot, ktoś otwiera punkt z kababmi obok największego siedliska studentów w tym mieście i od początku określa swoje produkty „jedynym slow foodowym gyrosem w Krakowie”. Nie lubię określenia „slow” i nie lubię kiedy ktoś nam usiłuje wmówić, że faktycznie to coś, co przygotowuje jest „slow”. Na przymiotniki dookreślające serwowane jedzenie powinno się przede wszystkim solidnie zapracować.
W beczce sceptycyzmu była drobna iskierka nadziei, bo przecież ostatecznie dają tam kebaby. Może dobre będą? W sumie – jak zaraz postaram się wam wytłumaczyć – to rzeczywiście bardziej kebab niż gyros, a przynajmniej tak nazywam to danie w mojej osobistej nomenklaturze. Pierwszą wizytę wspominam źle, nie tylko z powodu negatywnego nastawienia. Okazało się, że dostępny jest tylko kurczak, a wymyślne menu spowodowało, że zamówiłem coś, czego w pełni władz umysłowych nigdy zamówić nie powinienem: pudełko z mięsem kurczaka i frytkami, zalane jakimiś domowymi sosami. A. próbowała wówczas standardowego kebaba w picie i zgłaszała, że jest dobry. Z drugiej strony – ona też lubi prawie wszystkie kebaby, głuchy więc byłem na jej argumenty. Sceptyczne nastawienie zostało potwierdzone kartonem z frytkami i lekko „wiórowatym” mięsem, a ja mogłem dumnie przed samym sobą przyznać: wiedziałem, że tak będzie!
Na kolejną wizytę przyszło mi czekać ponad pół roku. Sweet Chilli niewiele się zmienił: dalej siedzicie na paletach, dalej atakuje was logo napoju, z powodu którego nie wypada mi znów wylewać żalu i dalej prezentuje to dziwne menu, przypominające nieco zadanie domowe z fizyki. Kiedy jednak poświęcicie chwilę na przestudiowanie tablicy i przedyskutujecie temat z wyjątkowo fajną obsługą to zrozumiecie co następuje: możecie wybierać spośród dwóch rodzajów mięs (kurczak, wołowina) w trzech ilościach (100 gr, 200 gr i 300 gr) zapakowanych w trzy różne rzeczy (rożek – czyli ten nieszczęsny karton, pitę albo bułkę) i z dodatkiem warzyw, frytek lub obu na raz. Dla wegetarian oferowany jest gyros z soją, której jednak nie planowałem testować. Dodatkowo macie wariacje sezonowe i to właśnie one sprawiły, że postanowiłem ponownie dać im szansę.
Wariant sezonowy był tym razem tylko jeden: z wołowiną, kozim serem, karmelizowanym avocado, świeżym szpinakiem, sałatą lodową i sosem miętowo-kolendrowo-cytrynowym. Brzmi to w sumie dobrze i macie do wyboru wersję dużą, czyli 200 gr mięsa za 18 zł, albo mniejszą: 100 gr za 13 zł. Tym razem zamówiłem mniejszą porcję, która okazała się mniej więcej standardowych rozmiarów kebabem z okolic Rynku Głównego. Czas oczekiwania na taką kombinację to trochę ponad 5 min, co świadczy całkiem nieźle o metodzie składania samego kebaba. Teraz wróćmy jednak do tego kebaba, który chce być gyrosem. Według mojej wykładni, gyros to greckie danie w postaci grubej pity, wypełnionej dosyć tłustym mięsem wołowym z frytkami i sosem tzatziki, zawiniętej w zgrabny rożek. Kebab to z kolei mięso zawinięte w cienki placek, wypełniony różnymi warzywami i mięsem. Potrawie z Kijowskiej zdecydowanie bliżej tej drugiej formy, choć jest jedna rzecz, która zbliżała ją niechybnie do gyrosa: mięso.
Gdyby tak odjąć te wszystkie dodatki, mięso przypominało faktycznie to, co możecie znaleźć na ulicach Aten, Salonik czy Heraklionu. Jest miękkie i soczyste, nie ma w sobie nic z wiór, które często wpychane są co bardziej nietrzeźwym klientom na Grodzkiej czy Floriańskiej. To zdecydowanie na plus, a co na minus? W sumie ciężko się czegoś czepiać. Może w tym zestawieniu sezonowym brakowało czegoś delikatnie pikantnego, choćby surowej, czerwonej cebuli. Może dodatków było trochę mało, przez co sałata i szpinak mocno dominowały nad pozostałymi elementami. Może powinno być trochę cieplejsze… może… ale nawet taki kebab jakiego dostałem sprawił, że zacząłem się uśmiechać. Warto więc ruszyć czasem poza rejon starego miasta i spróbować kebabów w trochę innym, mniej ortodoksyjnym wydaniu.