Jakby modna Zakładka

W filmie animowanym „Ratatuj” była taka scena, w której Anton Ego dowiaduje się, że restauracja „Gusteau’s” stała się „jakby modna”. Nadziwić się nie może, bo przecież – jak przystało na surowego recenzenta kulinarnego – niemiłosiernie ją wcześniej obsmarował. W Krakowie „jakby modna” od pewnego czasu jest Zakładka. Bistro ulokowane tuż obok Kładki Bernatka.

Przytoczyłem historię Antona Ego, choć wiele wspólnego z nim nie mam. Ani ze mnie krytyk, ani też Zakładki wcześniej nie opisywałem. Ba! Nawet nie planowałem kulinarnych wypraw na Józefińską. Wszystko się zmieniło po dziesiątym, dwudziestym albo i pięćdziesiątym pytaniu znajomego: „Byłeś? Bo fajnie!”. Trzeba było iść, żeby nie siedzieć jak cielę kiedy inni rozmawiają.

Wyprawa zresztą została naszpikowana modnymi punktami programu, bo zanim do Zakładki, udaliśmy się z A. na wystawę „Human Body”. Ponieważ usiłuję oceniać (samozwańczo) restauracje, to również samozwańczo pozwolę sobie ocenić tę wystawę: fajna, ale krótka i lekko zużyta. Nie wiem, czy te eksponaty się myje, czy one takie były zawsze. Human Body wygląda jednak tak, jakby wystawa trwała już kilka lat, a nie kilka miesięcy. Iść jednak warto. Czy warto wydać 50 zł? Pewnie nie, ale innej opcji nie ma.

Ok, teraz będzie już tylko o jedzeniu w Zakładce. Knajpa przepastna. Kilka sal, sporo stolików i maksymalne wykorzystanie przestrzeni pod ścianami, kosztem przejść. Jest całkiem ładnie, niezobowiązująco i widać, że to miejsce służy do tego, żeby posiedzieć i pojeść. Karta dosyć sprytna, bo potrawy brzmią efektownie, choć w większości produkty bronią się w nich same. Miecznik, grasica cielęca, ośmiornica, szparagi, policzek wołowy, mule – wszystko to, owszem da się spieprzyć, ale nie potrzeba również specjalnego wysiłku, by podać poprawnie. Nie uważam tego oczywiście za minus, bo zawsze twierdziłem, że jedzenie im prostsze, tym lepsze. Kuchnia francuska ma jednak to do siebie, że komplikuje wszystko – od pieczonego kurczaka po ciasto z jabłkami. Dwa plusy już mamy.

Z przebiegłej karty zakładkowej wybieramy: Smażoną grasicę cielęcą w przyprawach Orientu na słodko-pikantnym ragoût z owocami suszonymi i migdałami, Zupę z małży z szafranem i ciasteczkami anyżowymi, Duszony policzek wołowy z anyżem i zapiekanką z klusek oraz Antrykot wołowy z fasolką szparagową i zapieczonym pomidorem. Tu muszę od razu Zakładkę usprawiedliwić, bo antrykot zamówiła A., a ma ona to do siebie, że mdleje na widok każdej krwi, nawet tej pozytywnej ze steka półkrwistego. Poprosiła więc o wysmażonego, czym pewnie wprawiła kucharza w euforię, bo starać się nawet nie musiał.

Skoro przy Antrykocie jestem, to przy nim pozostanę. Mięsa nie oceniam, bo wysmażony stek dobry być nie może i ten też nie był. Zapiekany pomidor to rzecz przedziwna, bo pół warzywa posypano kruszonką i faktycznie zapieczono. Ciężko powiedzieć, czy to dobre czy złe. Kruszonka się tego pomidora nie trzymała. Fasolka szparagowa, zanim trafiła na talerz, nie zobaczyła żadnych przypraw i tego zrozumieć nie mogę. Po prostu była niedobra. Pieprzu nie widział też mój Policzek wołowy, choć danie bardzo smaczne, głównie z powodu genialnego produktu. Zapiekanka z klusek to z kolei wyjątkowo irytujący dodatek. Dostajecie mini-naczynie żaroodporne z kluskami (jak gnocchi) w gęstym sosie, a wszystko posypane grzankami. To tak, jakbyście na dobrym japońskim samochodzie zamontowali gwiazdę i nazywali go Mercedes. Nie lubię takiego podejścia i nie lubię fanfaronady na talerzu, szczególnie, że ten lokal udawać nie musi.

Dania główne już opisane. Zostały przystawki. Zupa z małż przecierana, trochę przypomina klasyczne Bouillabaisse. Nie była zła i tyle można o niej napisać. Ciasteczka anyżkowe nietrafione. Znacznie lepiej smakowała z domowym pieczywem, o którym zapomniałem wspomnieć, a też je zamówiliśmy. Wiecie jak jest – wycieranie talerza świeżym chlebem to jedna z najbardziej dekadenckich i rozkosznych rzeczy, które można robić w trakcie jedzenia. Ciastkiem anyżkowym tego nie zrobicie. Grasica cielęca bardzo dobra, choć również trzeba było dodać do niej odrobinę pieprzu (musiałem niestety znaleźć go sam, bo obsługa jakby wyparowała, a wcześniej przypraw nam nie zaproponowano). Sos fajny, orientalny, słodkawy. Gdyby reszta dań była na tym poziomie pewnie bym się nie czepiał w ogóle, a tak czepiać się muszę. Z tymi przyprawami to zresztą jakaś grubsza afera. Negatywne opinie i recenzje Zakładki (nie jest ich wiele) koncentrują się właśnie na przyprawach, a w zasadzie ich braku. Może nie jest to więc regułą, a zwyczajnym problemem w utrzymaniu wysokiego poziomu? Restauracji o wysokich aspiracjach to jednak nie ratuje.

Za wspomnianą wyżej kolację zapłaciliśmy dokładnie 134 zł (z litrem lemoniady). To dosyć dużo. Może nie horrendalnie dużo, bo w Ancorze czy Sheratonie zapłacilibyście znacznie więcej, ale – dodając do tego oczekiwania – robi się zdecydowanie za dużo. Zakładka miała być perełką na kulinarnej mapie Krakowa (nie podejrzewałem się dotąd o takie zdania…). Tymczasem – moim zdaniem – jest tylko przyzwoita. Świetne bułeczki i znakomita „czekajka” (tapenada i pasztet) to dobre podsumowanie, bo wydałem prawie 150 zł, a zapamiętam przede wszystkim bułkę z pasztetem. Najlepszą jaką jadłem, to fakt.

PS. Uknułem sobie, że będę wystawiał oceny za wszystko i wszystkiemu. To dla leniwych, którym nie chce się czytać. Skala 1-10

Wystrój: 8

Obsługa: 7

Menu: 8

Jedzenie: 7