W Karakterze z Panią A.

Dobra wiadomość dla wszystkich ojców: nie musicie już chować córek po strychach i piwnicach! W ubiegły weekend wszedłem w związek małżeński i tym sposobem Panna A. stała się Panią A. Pierwszą małżeńską kolację „na mieście” zdecydowaliśmy skonsumować w najmodniejszym obecnie lokalu pod Wawelem, dzięki czemu będzie mogli dziś przeczytać o słynnym Karakterze.

Zanim przeniesiemy się na Brzozową winien jestem wyjaśnić, co też samozwańczy krytyk kulinarny zaproponował swoim gościom w menu weselnym. Wydarzenie miało miejsce w hotelu Galaxy (niech piekło pochłonie autora tej nazwy), który słynie skądinąd z bardzo przyzwoitej kuchni. Był więc krem ziemniaczano-porowy, były polędwiczki wieprzowe w sosie rozmarynowym z fasolką szparagową i był strudel z lodami mlecznymi. W miarę rosnącego poziomu promili pojawiały się również kolejne dania, a wśród nich pierogi ruskie (wspominałem już kiedyś, że Pani A. uznaje to danie za szczyt kunsztu kulinarnego), boeuf stroganoff (bo jesteśmy w końcu na weselu), pieczony indyk w sosie pieprzowym i barszcz z krokietem (przypominam, że jesteśmy na weselu). W zasadzie każde danie spełniło oczekiwania i z czystym sumieniem mogę je polecić wszystkim skołowanym narzeczonym. I tyle samochwalstwa i kryptoreklamy.

Po dopełnieniu formalności ruszamy na Brzozową, gdzie ongiś królowały całkiem przyzwoite burgery. Nie ma już po nich śladu, choć w archiwalnych wpisach na tej stronie możecie jeszcze znaleźć krótką recenzje ś.p. Love Krove. Teraz jest dostojniej i bardziej na czasie, bo całe zamieszanie sprokurowali w końcu ci sami ludzie, którzy odpowiadają za popularność Zazie Bistro.

Do Karakteru podchodziliśmy dwukrotnie, naiwnie sądząc, że społeczeństwo polskie wciąż zostawia w dobrych lokalach kilka wolnych miejsc bez rezerwacji. Nic podobnego. Za pierwszym razem obeszliśmy się więc smakiem i – nie pomni wcześniejszych doświadczeń – po raz drugi poszliśmy bez rezerwacji. Tym razem udało się wykombinować dla nas mały, ciasny stolik pomiędzy dwom innymi parkami.

Zanim przejdę do menu słówko o wystroju, bo w sumie mi się podoba. Ni to nowoczesne, ni to industrialne, mroczne jakieś takie i surowe ale charakterne i dobrze się w tym czuję. Równie charakterna jest lista dań, która aż roi się od nieszablonowych propozycji, aż proszących się o to, aby dać im szansę. Niestety nie wszystko da się zjeść na raz więc zdecydowaliśmy się na małą porcję z kategorii „CHLEB &…”. Dla Pani A. zamówiliśmy Pstrąga marynowanego w syropie z marakui, kolendrze, chilli i tymianku /  rukolę / awokado / bundz / olej orzechowy / bułkę mleczną, a dla mnie Serca drobiowe na maśle / czerwoną cebulę / pak-choy / marchewkę / sos truflowy / bułkę mleczną.

Ponieważ oboje uważamy mule za danie wręcz idealne, a ja zrobiłem wcześniej krótki research, zaordynowaliśmy sobie po solidnej porcji z kategorii „MULE BAR”. Dla Pani A. tym razem Mule z zielonym curry z pastą z pieczonej zielonej papryki i limonki, a dla mnie Mule z żurkiem na zakwasie, białą kiełbasą i pietruszką (!!!). Do tego dwie lemoniady (bo był to dzień po weselu i po poprawinach) z dostępnych tego dnia trzech: bazyliowo-miętową i kokosową.

Nie wspominałem jeszcze o obsłudze, choć warto, bo z jednej strony bardzo miła, a z drugiej przerażająco chaotyczna. Bardzo długo czekaliśmy na przyjęcie zamówienia, po czym – z rozbrajającą szczerością – poinformowano nas, że kelnerzy się nie dogadali. Ot, jeden myślał, że obsługuje nas ten drugi i odwrotnie. Taki to już charakter miejsca.

Pierwsze pojawiły się lemoniady. Ta bazyliowa była przyzwoita, choć o fajerwerki w tym przypadku bardzo trudno. Kokosowa była natomiast ciężka do picia, bo mdła jakaś taka i z masą drażniących wiórków. Na szczęście tę drugą zamówiła (pomimo moich ostrzeżeń) Pani A. i to ona musiała się dalej męczyć. Szczęścia nie miała również do przystawki, bo – choć dobrze pomyślana – została absolutnie zamordowana przez bundz. Ser owczy swoim charakterystycznym, intensywnym posmakiem zdominował resztę składników, a całe danie było zwyczajnie za słodkie i niestety również nie zniknęło z talerza w całości. Dalej było już jednak znacznie lepiej, a nawet znakomicie.

Moje serca drobiowe to jedno z lepszych dań z podrobów jakie zdarzyło mi się jeść w Stołecznym Królewskim. Chętnie spożyłbym je w wersji XXL, jako pełnoprawne danie główne. Gęsty, intensywny sos, kruche mięso, pyszna bułeczka i warzywa al dente – tak powinno się gotować w restauracjach. Mule przede wszystkim oszołomiły nas wielkością, bo za te 28 zł dostajecie ogromne porcje z frytkami lub bagietką. Wersja z zielonym curry była taka, jak być powinna. Pani A. bardzo żałowała, że nie mogła dokończyć przepastnej porcji i z żalem pożegnała kilka ostatnich muszelek. Szalona propozycja z żurkiem na zakwasie wyjątkowo trafiła w mój gust, bo było to danie zaskakujące i zadziwiająco te wszystkie dziwne składniki do siebie pasowały. Również nie dokończyłem i również nie chodziło o smak, a zwyczajne przejedzenie.

Podsumowując: daniami Karakter wygrywa 3:1 i jest to raczej pewne zwycięstwo, mimo lekkiego falstartu. Oceniając lemoniady pewnie wskazałbym na remis, ale – z drugiej strony – kto zawracałby sobie głowę wodą z cytryną i cukrem, gdy w menu wdzięczą się grasice, ozory, policzki czy foie gras? Ja pójdę więc ponownie, bo jeszcze wiele w tym menu pozostało do odkrycia, a i ceny zachęcają do kolejnych wizyt. Za opisaną wyżej kolację zapłaciliśmy 106 zł i ledwie się z tej Brzozowej wytoczyliśmy.

Karakter, Brzozowa 17

PLUSY:

  • Zaskakujące menu
  • Wybitny smak
  • Przyzwoite ceny

MINUSY:

  • Nierozgarnięta obsługa
  • Niektóre dania odstają od reszty stawki

Karakter Menu, Reviews, Photos, Location and Info - Zomato