Były kiedyś takie czasy, gdy za ekskluzywną uchodziła restauracja Rooster. Mieściła się na rogu Szczepańskiej i Jagiellońskiej, a męską klientelę przyciągała przede wszystkim quasi-amerykańskim menu i efektownie rozebranymi kelnerkami. Niedługo po otwarciu Roostera w mieście zaczęły krążyć legendy o tamtejszej rozpuście i degrengoladzie, która przebijała nawet wydarzenia ze stołecznej restauracji Sowa i Przyjaciele. Lokalu spod znaku kurczaka (czy koguta) już nie ma, a w jego miejsce pojawiło się nowe.
Pino zauważyłem kilka tygodni temu, jeszcze w trakcie remontu. Dosyć zmyślnie to wykombinowano, bo remont stał się poniekąd atrakcją dla przechodniów, którzy do środka mogli zaglądać przez niewielkie dziury. Skromne napisy zapowiadały powstanie czegoś nowego i fajnego, a jak wyszło?
Trafiliśmy tam przez przypadek. Ja i towarzyszka, z którą już kiedyś testowałem jeden z modniejszych lokali i nie wyszło mu (i nam) to testowanie na dobre. Była to wówczas Alchemia od Kuchni. Teraz mieliśmy iść zupełnie gdzie indziej, ale najnowszy hiszpański przybytek w centrum z bliżej nieokreślonych powodów okazał się być zamknięty. Było więc cholernie gorąco, była niedziela, na Rynku krzątali się turyści, a w fontannie na Placu Szczepańskim radośnie pluskały się mniejsze i większe dzieci. Z początku towarzyszka sceptycznie odniosła się do pomysłu odwiedzenia byłego Roostera, bo przecież „tam był Rooster…”. Ostatecznie temperatura i głód zrobiły swoje więc wylądowaliśmy w Pino, a po krótkim zlustrowaniu wnętrza upewniliśmy się, że chcemy zostać.
Wnętrze restauracji robi wrażenie. Naprawdę tam ładnie i trochę kosmopolitycznie. Po tym pseudo-amerykańskim wystroju poprzednika nie ma śladu. Jest za to pomieszanie wdzięcznych stylów: włoskiej trattorii i amerykańskiego dinera. Z tej pierwszej pożyczono małe stoliki, surową cegłę i drewniane wykończenia. Zza oceanu przybyły kolorowe krzesła, pstrokate posadzki i otwarta kuchnia. Lampy przyszły nie wiadomo skąd, ale bardzo są ładne i zamontowano w nich te nowomodne żarówki, które przypominają lata konfliktu Tomasza Edisona i Nikoli Tesli.
Zajęliśmy stolik przy oknie, bo lubimy obserwować przemykające chodnikiem społeczeństwo. Menu jest proste, w tej lekko przekombinowanej formie, mającej się pewnie kojarzyć ze stylem retro, a do tego jeszcze francuskim stylem retro. Podobne menu znajdziecie choćby w Zazie, gdzie też trzeba się czasem mocno naszukać, a niektóre ciekawe pozycje mogą umknąć tym mniej spostrzegawczym. Zawartość równie zróżnicowana jak wystrój: z jednej strony Śledź Bałtycki, a z drugiej Antipasti. Są Żeberka, a obok znajdziecie Kaczkę Sous Vide. Centymetr niżej będzie za to spory wybór makaronów, a tuż za nimi pizze. Kartę wieńczy z kolei ramka z trzema domowymi burgerami. Zanim zdążyliśmy się połapać nawiedziła nas sympatyczna kelnerka, a my zamówiliśmy dwa napoje alkoholowe z lokalnych browarów. Pojawiły się dosyć sprawnie, a jako dodatek podano ciasteczko z ciasta francuskiego z kminkiem i sezamem, taki mini-pasztecik.
Z karty wybrałem Burgera Jagnięcego, który opisano jako kombinację 100% jagnięciny, domowej bułki, koziego sera, marynowanych buraków, sosu majonezowo-musztardowego i domowych frytek. Koleżanka wybrała lżejszą ścieżkę, która nazywała się Makrela, a w jej skład miał wejść pieczony filet z makreli, mule, zielone warzywa, pieczone ziemniaki i sos jabłkowy z curry. Całe zamówienie było warte 83 zł, łącznie z półlitrowymi napojami.
Oczekując na jedzenie obserwowaliśmy otwartą kuchnię, w której krzątało się (mniej lub bardziej żwawo) kilku kucharzy. Ci od naszych dań należeli raczej do tych mniej żwawch, bo chwilę przyszło nam jednak posiedzieć i sączyć piwo. Zdążyliśmy również dokładniej zwiedzić lokal, w którym znalazło się nawet dedykowane miejsce dla pizzera, którego możecie podglądać idąc do ukrytej w piwnicznych czeluściach toalety. W końcu jednak dania wylądowały na stole.
Burger nie imponował wyglądem, bo jadałem w Krakowie tańsze i większe. Smak był ok, ale na łopatki mnie nie rozłożył. Szczególnie rozczarowujący był sposób wysmażenia mięsa – miało być krwiście, a było co najwyżej średnio, ale to też przy mojej dobrej woli i przyjaznym usposobieniu. Niezłe były za to frytki i sos, dzięki którym nie martwiłem się, że wyjdę z Pino głodny. Na sąsiednim talerzu było zdecydowanie lepiej. Ponoć zestawienie super, choć w tym przypadku poszło nieco w drugą stronę, bo makreli ponoć przydałoby się jeszcze ze trzydzieści sekund na patelni. Towarzyszka zjadła jednak wszystko i zgłosiła, że musi przyjść jeszcze raz, bo ładnie i menu całkiem fajne. Po głębszym zastanowieniu też chyba powtórzę wizytę – danie było pełne niedociągnięć, ale to zaledwie jedna pozycja z dość bogatej karty. Zaczekam jednak chwilę, aż przez lokal przetoczą się te tłumy turystów, na których z pewnością w Pino liczą.
Wystrój: 10
Obsługa: 9
Menu: 8
Jedzenie: 6