Test krakowskich burgerów

Będzie subiektywnie (jak zawsze) i na czasie (z tym to różnie u mnie bywa). Burgery szturmem zdobywają Kraków. Co rusz otwierają swoje podwoje kolejne przybytki, które serwują (albo myślą, że serwują) te jedyne, prawdziwe burgery. Do testu wybrałem pięć lokali i postanowiłem tym razem zadziałać metodycznie, wypełniając tabelkę z punktami. Co wyszło? Bez niespodzianki dla większości, z niespodzianką dla mnie, bo się nie spodziewałem. Wniosek? Arytmetyka niespecjalnie przydatna przy jedzeniu jest.

Gdzie konsumowałem? W MoaBurgerze, niby-nowozelandzkim barze na Mikołajskiej 3. Miejsce znane i popularne, również wśród tłumów turystów wszelkiej maści. Dalej Moo Moo Steak & Burger Club przy Świętego Krzyża 15. Kolejne dwie burgerownie mieszczą się na Kazimierzu. Love Krove to absolutny klasyk krakowskiej sceny gastronomicznej. W nowej lokalizacji mieści się przy Brzozowej 17. Trochę dalej, na ulicy Dajwór 25 jest Corner Burger. Ostatni bar (w pełnym tego słowa znaczeniu) to Smack Burger przy Karmelickiej 68A.

Jaka była metodologia burgerowych badań? Sprawdzałem to, co – moim zdaniem – jest w przypadku burgerowni najważniejsze: wystrój, obsługę, menu, jakość mięsa i jakość bułki. Wyniki poniżej.

Wystrój

W jedzeniu burgerów powinno być coś nieprzyzwoitego. Pożeranie wielkiej, chrupiącej bułki i krwistego kawałka czerwonego mięsa nie jest okazją do kulinarnego wysublimowania. Warto o tym pamiętać przy projektowaniu wystroju dobrych burgerowni. Zasady? Bez nadmiernego patosu, na luzie, żeby zjeść, ubrudzić się i uśmiechnąć w trakcie.

Większość krakowskich przybytków rozumie to podejście. MoaBurger i Corner Burger stawiają na bezpretensjonalność w amerykańskim stylu. Samoobsługowe bary, menu na ścianie, obrusy w kratę – tego potrzebujemy w burgerowniach. Z nowym Love Krove mam problem, bo bardziej podobało mi się stare. Było zaciszniej i jakoś sympatyczniej. Teraz zewsząd bije aspiracja, do bycia czymś więcej. Choć ładnie jest, ciężko zaprzeczyć.

Smack Burger kojarzy się z kolei z tradycyjnymi polskimi barami z lat 90. Pamiętacie jeszcze Mr. Hamburgera na Floriańskiej? Bułka, mielony, ogórek kiszony i dużo ketchupu. Ostatnie miejsce zupełnie nie przystaje do miana burgerowni. W Moo Moo ktoś chyba zapomniał, że serwuje dania, które ktoś mógłby chcieć zjeść rękami, zupełnie nie zwracając uwagi na konwenanse. Jest zbyt elegancko (nie brzydko!), pompatycznie i oficjalnie. Obsługa kelnerska i koszyczki ze sztućcami pasują do burgera jak wół do karocy.

Obsługa

Ciężko się do czegoś przyczepić. Jedynie Moo Moo cierpi z powodu upierdliwej obsługi kelnerskiej, o której pisałem powyżej. W Love Krove czasem ma się wrażenie, że jedzenie schodzi na drugi plan, a klienci powinni delektować się magią miejsca, a nie mięsa.

Menu

Najsłabszy punkt MoaBurgera. Irracjonalne połączenia powodują, że burgery są ciężkie, a jeden smak zabija drugi. Szczególnie jaskrawym przykładem jest Spiced Lamb z jagnięciny. Wsadzenie do burgera placka bhaji (nota bene bardzo dobrego) powoduje, że mięso jagnięce jest praktycznie niewyczuwalne. Brakuje świeżości i złamania mocnych smaków Indii. Na plus ograniczenie ilości sosu, który był bolączką tego lokalu na początku istnienia. Ogromna porcja frytek, podawana w wiaderku z Ikea (o takim) to zwyczajne marnowanie ziemniaków.

Najciekawsze połączenia i konfiguracje oferują z kolei Moo Moo i Love Krove. Szczególnie ten drugi lokal zasługuje na wielkiego plusa za ambitne, często nieoczywiste połączenia. Warto spróbować Pierre’a z roszponką i musztardą dijon. Smack Burger i Corner Burger oferują standardowe połączenia, których szuka się wśród burgerów. Trochę nudno.

Mięso

Serce każdego dobrego burgera. Powinno być średnio wysmażone, niezbyt cienkie, ale też nie powinno przypominać krakowskiego sznycla. Tak bywa niestety w Love Krove, gdzie kulka mięsna momentami wygląda komicznie w zestawieniu z dwukrotnie szerszą bułką. MoaBurger zbliża się do ideału, ale za każdym razem dostawałem burgera ciut za mocno wysmażonego.

Smack Burger to po prostu siekana wołowina usmażona do szarości. Niesympatyczna niespodzianka w Corner Burgerze, gdzie mięso jest zwyczajnie zbyt cienkie. Raz zdarzyło się, że zostało rozbite do tego stopnia, że burger był dziurawy. Jedyna dziesiątka w całym zestawieniu leci do Moo Moo. Mięso jest idealne i można je jeść bez przerwy. Dokładnie według opisu z poprzedniego akapitu.

 Corner Burger

Bułka

Pewnie Moo Moo wygrałoby ten ranking gdyby nie dramatyczna, sucha bułka, w której serwują swoje burgery. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego ktoś nie zwraca uwagi na ten ważny szczegół. Wsadzenie epickiego mięsa wołowego do twardej buły to zbrodnia, za którą nie wymyślono jeszcze dostatecznie surowej kary.

Sucha i twarda bułka to również cecha burgera w Love Krove. Wykorzystanie pieczywa, które niekoniecznie stworzono z myślą o burgerach, nie zawsze się sprawdza. Inaczej jest w Moa, gdzie bułeczki zbliżają się do ideału, choć najbliższe mu są zdecydowanie te z Cornera. Lepszej chyba jeszcze nie jadłem: miękka w środku, chrupiąca z zewnątrz.

Smack Burger oferuje niskobudżetową bułeczkę, jeszcze bardziej kojarzącą się z niegdysiejszymi budkami typu fast food, które mnożyły się wokół dworca głównego. Myślę, że podobne zjecie w amerykańskich sieciówkach spod znaku klauna albo króla.

BURGERY

 

Teraz pora na podsumowanie. Niby wygrało Moa, bo wystrój, bo bułka, bo obsługa. Z drugiej strony, jeśli któraś kategoria powinna być nadrzędna wobec pozostałych, to mięso. W tym przypadku zdecydowanie górą jest Moo Moo. Smack Burger przegrywa we wszystkich kategoriach, ale trzeba wziąć pod uwagę, że jest to bar najtańszy i najbardziej przyjazny typowemu pożeraczowi burgerów. Pozostałe mają potencjał, a Love Krove legendę, bo niegdyś przecierał szlaki dla pozostałych burgerowni. Każdy powinien sam zdecydować i spróbować, ale błagam – nie jedzcie tego Spiced Lamb…

(Na głównym zdjęciu Texas BBQ w Corner Burgerze. Niżej Bekonbarbecue w Smack Burgerze)