Obrodziło ostatnio różnej maści quizami i testami dla „prawdziwych Krakusów”. Co rusz, w każdym większym lub mniejszym (w sumie w mniejszym nawet częściej) serwisie internetowym publikowane są idiotyczne pytania, które mają sprawdzić znajomość mojego miasta. Klikają to wszyscy i doznają zbiorowego olśnienia, że oto po 5 latach studiów są owymi „prawdziwymi Krakusami”.
W quizy klikam, bo jestem wyjątkowo nieasertywny. Ostatnio na ten przykład dowiedziałem się, że w Krakowie chodzimy „na mieszkanie”. Jedyne z czym w tej sytuacji kojarzy mi się przyimek „na” to „na … to pytanie?”. Innym razem wyszło, że prawdziwy Krakus pod Halą Targową jada przede wszystkim… kumpira. Z całym szacunkiem dla faszerowanych ziemniaków, ale pod halą akurat je się co innego. Jest długie, brązowe, ciepłe i na tym skończę.
Wspomnę jeszcze o wyjątkowo nadużywanej nazwie „Plac Nowy” (ciekawe czy któryś z czytających Krakusów wie, jak mówiło się na ten plac jeszcze w niedalekich latach dziewięćdziesiątych?) oraz „najlepszych” zapiekankach z „okrąglaka”, co jest „oczywistą oczywistością” z Lonely Planet. O tym, że cały świat już wie, że u nas są nakastliki, flizy i prawdziwki nie warto pisać, bo powtarzają się te pytania w każdym z quizów. Apeluję więc drodzy stażyści w redakcjach: jak chcecie robić quizy dla Krakusów to zróbcie choćby taki jak ten. Przynajmniej trzeba się wysilić, a dodatkowo naprawdę oddzieli ptoka od pnioka.
Skoro przy ptakach jesteśmy przejdę do kaczek (siermiężne to przejście, wiem), które pojawiły się w nazwie pewnej restauracji na Ruczaju. W trattorii Trzy Kaczki byłem już wcześniej, jedząc szybki lunch w drodze na lotnisko. Ponieważ w trakcie wakacji nie piszę, bo mam co innego do roboty, o odwiedzinach zupełnie zapomniałem. A było to doświadczenie całkiem przyjemne, ponieważ trafiłem na tydzień tajski i serwowano, inspirowane dalekowschodnią kuchnią, zestawy lunchowe, w przyjemnym ogródku za przystępną cenę (bodaj 16 zł). Podsumowałbym moje ówczesne wrażenia tak: dużo, ładnie, smacznie, tanio, przyzwoicie, a na potwierdzenie wklejam kilka archiwalnych zdjęć.
Od tego czasu minęło jednak sporo miesięcy, które kaczki z Ruczaju wyraźnie przespały.
Środowy późny obiad postanowiłem spałaszować w miłym, żeńskim, dawno nie widzianym towarzystwie. Usadowiliśmy się na górnym poziomie przestronnej restauracji, urządzonej w domowym, rustykalnym stylu. Widać, że ktoś chciał z pomysłem, chciał przytulnie, ale nie chciał przesadzać z wydatkami. Wyszło ładnie i całkiem przyjemnie się w tych Trzech Kaczkach siedzi. Nieco gorzej bywa niestety z czystością, bo na wspomnianym górnym poziomie aż trzy stoliki nie zostały wysprzątane więc – mimo pustek – wybór miejsca był dosyć ograniczony.
Zgodnie zamówiliśmy sezonową herbatę pomarańczową z różnymi przyprawami, którą podano w modnym obecnie słoiko-kuflu. Była dobra, ale to w końcu herbata ekspresowa, trochę owoców i kilka goździków. Popsuć się chyba nie da. Menu lunchowe zostało. Mają zestawy za 16,90 (do 18:00), pogrupowane w kilka propozycji zupy i dania głównego. Niestety tym razem nic nam nie pasowało, bo tematem tygodnia był lunch „BARDZO syty”. Dużo tam było ziemniaków, śmietany i boczku. Nie tego dnia. Wybraliśmy więc przystawki i dania główne z menu a’la carte. Dla mnie Tatar wołowy i – polecane przez szefów kuchni – Pappardelle z konfitowaną kaczką. Koleżanka wylosowała Gęsty krem borowikowo-kurkowy i Zapiekane gnocchi bezglutenowe (zwykłych nie było, nie wiedzieć czemu).
Na początek dostaliśmy „czekajkę”, którą poznałem już wcześniej. Miseczka pasztetu z pieczywem była bardzo fajnym początkiem i… najlepszym jak się okazało daniem tego wieczoru. Tatar pojawił się na stole przykryty wyjątkowo nadużywanym ostatnio kloszem, który sugerował, że coś się będzie dymić. Dym był się jednak wcześniej zmył, o ile w ogóle kiedyś tam był. Samo danie bez historii, poprawne ale nie zapamiętywalne. Dodatkowo przyozdobione zupełnie niepotrzebną, lekko przywiędłą rukolą i słuszną porcją masła, która starczyłaby pewnie na 3-4 porcje. Zupa również bez historii, zjeść się dało, tyle że przecieraną grzybową znajdziecie w znacznie tańszych, masowych jadłodajniach.
Drugie danie towarzyszki było jeszcze słabsze. Gnocchi trochę się rozgotowały, przez co ciężko było je od siebie oddzielić. Pomarudziliśmy również na wszechobecną rukolę, która miała przyozdobić i ożywić, a sprawiała raczej posępne wrażenie. Mój makaron okazał się nieco lepszy, choć również bez fajerwerków, których trochę oczekuję od dania za przeszło 30 zł. Ilość makaronu i kaczki również nie przytłoczyła, choć uczciwie przyznać muszę, że głodny nie wyszedłem.
Na słowa uwagi zasługuje także obsługa, której: albo nie było, albo zbierała ze stołu rzeczy, których zbierać nie powinna, albo zostawiała to, co zniknąć już dawno musiało. Miseczka po pasztecie towarzyszyła nam do samego końca, również przy płaceniu rachunku. Ten rachunek nie był zresztą niski. Powyższy obiad kosztował w sumie 113 zł, a to naprawdę dużo. Tyle samo dwie osoby wydały nieco wcześniej w Pino Garden i były to znacznie lepiej i przyjemniej zainwestowane pieniądze. Mam wrażenie, że Trzy Kaczki to przykład lokalu, który po początkowym sukcesie i wyrobieniu sobie renomy przyjaznej, rodzinnej restauracji spoczął na laurach, a poziom spadł. Niestety dosyć drastycznie.
Trzy Kaczki, Obrońców Tobruku 29A
PLUSY:
- Przyjemne, przytulne wnętrze
- Fajny letni ogródek
- Obszerne menu
MINUSY:
- Niedoświadczona obsługa
- Przaśny sposób podania niektórych dań
- Stosunek jakość vs cena